Birgitta Trotzig-Czas cesarza, zachomikowane (hasło 123)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BIRGITTA TROTZIG
czas cesarza
C esarz siedział jak zwykle co ranka i patrzył na wyspę,
pływającą w dali na morskiej zatoce. Tak czynił od z górą
pół wieku; był już starym człowiekiem. Był bardzo piękny,
chłodny dzień zimowy — szron i dzwoneczki. Zatoka le-
żała skuta lodem, który rozciągał się niemal aż do wyspy —
ale gdy wzięło się lunetę (dokładnie nastawiona luneta
stała zmontowana na statywie przed oknem obok niego),
widać było, że tuż obok wyspy biegnie szeroka ciemna
smuga otwartej wody. Szedł tamtędy silny prąd do mo-
rza — woda nie zamarzała tam nigdy.
W górze na murach fortecznych (cała wysp"a była jedną
fortecą) widział cesarz w lunecie małe uzbrojone figurki,
krążące w koło miarowymi ruchami i w regularnych od-
stępach, takie jakie obserwował już przez ponad pół wieku.
Wyspa była znana jako nie do zdobycia i było wręcz
niemożliwością uciec stamtąd.
W otwartym kominku płonął ogień. Cesarz jadł ciastko
drożdżowe i zlizywał okruszki z palców. Myśli jego za-
przątnięte były — jak zwykle w tej komnacie i o tej po-
rze dnia — wspominaniem tego, co zawarł w sobie czas
przed pół wiekiem.
Był to pierwszy poranek nowego życia — pierwszy po-
ranek odkąd objął swoją nową godność. Jeszcze blady po
wydarzeniach nocy — gdyż stało to się w środku nocy,
kiedy stary cesarz wyzionął ostatnie tchnienie i gwardia
przyszła po niego, siedemnastolatka, by go obwołać na-
stępcą ojca — jeszcze blady od bezsenności i wzburzenia,
siedział w tej samej komnacie, gdzie co dzień rano był
przyjmowany i wolno mu było przywitać swoich rodziców:
i gdzie często pozwalano mu patrzeć przez lunetę na wyspę
majaczącą jak błękitny miraż na falach. Natomiast nigdy
nie otrzymał pozwolenia, by tam z nimi się udać. A kiedy
teraz, dopiero co okrzyknięty cesarzem, miał zdecydować,
co stanie się jego pierwszym aktem sprawowania władzy,
nie wahał się długo: wyspa będzie pierwsza.
Zauważył wówczas, że pośród tych, którzy go słuchali,
wynikło pewne wahanie, szurali nogami, a ktoś odważył
się także nadmienić, że to może jeszcze dużo za wcześnie
na rzeczywiste urzędowe działania, Wysoki Zmarły nie
był przecież jeszcze nawet pochowany — ciało jego prze-
noszono zresztą właśnie w tym momencie do katedry,
gdzie w pełni widoczny i jak żywy miał spoczywać na lit
de parade w jej ciemnym odstraszającym wnętrzu przez
wiele dni, kiedy to miało trwać żałobne defilowanie lud-
ności.
Ale siedemnastolatek, który był teraz cesarzem, rzekł
tylko chłodno, że ma być tak, jak powiedział.
I zszedł na dół przez wszystkie sale i galerie, wszędzie
ludzie bili mu pokłony, gdyż byli wdrożeni w taki system,
że kiedy kłaniał się jeden, kłaniał się i drugi, jedno wy-
nikało z drugiego, nie można było nic na to poradzić, stało
się to prawem natury. I wraz ze świtą idącą trzy kroki
za nim wyszedł na plac zamkowy w bladym wiosennym
słońcu, które świeciło na jego białe oblicze — działo się
to wszystko wczesną wiosną, i cesarz i jego świta poszli
przez plac zamkowy w dół ku nabrzeżu (gwardia przy-
boczna otaczała ich wędrującym lasem broni) jak zbioro-
wisko piwnicznych cieni, bardzo rzadko przecież zdarzało
się, by cesarz i jego najbliższe otoczenie przebywali poza
domem, a i wtedy byli niemal zawsze — szybko, przelot-
nie jak błyskawica — w drodze od jednego celu do innego,
zamknięci w pojazdach, zamknięci w ruchomym ale nie-
przenikliwym gęstym murze gwardii przybocznej.
Teraz jednak pokazał swoją białą młodą twarz w peł-
nym świetle słońca, schodząc do królewskiej łodzi, która
czekała przy nabrzeżu pod pałacem — wszedł do kajuty,
którą jednak opuścił po paru chwilach, wolał otwarty
widok i świeże powietrze w ten piękny wiosenny pora-
nek. Albowiem był to piękny ranek, ten jego pierwszy
ranek oficjalnego królowania: wyspa majaczyła błękitnie
nad niezmąconą jeszcze wiatrem niebieskobiałą powierzch-
nią morza. Pałac, budynki rządowe, ministerstwa oddalały
się i stawały się horyzontem.
Ale przeprawa wymagała przecież czasu.
Słońce wzniosło się na niebie. A blask jego twardniał —
biały ale niemy, oślepiający i martwy. W twarzy cesarza
oczy były już teraz umęczone i czerwone od wysiłku, od
mrużenia dla ochrony przed nieustannie migocącym mo-
rzem. Cicho było w łodzi, słychać było tylko szybkie uno-
szenie się wioseł i zupełnie regularne oddechy wioślarzy.
Wtem padł na nich cień ufortyfikowanej wyspy, wśliznęli
się do niezwykle surowo strzeżonego małego portu — co
pięć metrów stał nieruchomy po zęby uzbrojony strażnik.
Było to dzieło zmarłego, ojca nowego cesarza.
Cesarz mówił odtąd zawsze swoim zaufanym ministrom,
że ta wizyta na wyspie, wielka cesarska inspekcja, która
była jego pierwszą urzędową czynnością, miała potem
decydujące znaczenie dla jego życia — zmieniła ona, ba,
ugruntowała jego światopogląd. Od tej pory zrozumiał —
mówił do słuchających go w milczeniu ministrów — że ist-
nieje konieczność.
Była to nie kończąca się inspekcja.
Było to jakby wędrowanie po całym świecie — po
wnętrzu i bebechach całego świata.
Młody cesarz zdawał sobie sprawę, że tu tkwiła cała
tajemnica władzy zmarłego monarchy — prawdziwa ta-
jemnica jego ojca.
Chwilami jedynie z najwyższym wysiłkiem, z niezwyk-
łym napięciem wszystkiego, czego nauczyło go wychowanie
i poczucie obowiązku, mógł utrzymać się na nogach i kon-
tynuować inspekcję.
A kiedy wreszcie — wreszcie! — została dokonana
i stanął znowu na górze w świetle dziennym na stałym
gruncie (pokrytym kocimi łbami w dziedzińcu koszarowym,
w czystym, wiosennym blasku słońca), nie mógł wprost
wyjść ze zdziwienia, jak niepozornie wyglądały od ze-
wnątrz budynki i fortyfikacje, które właśnie przewędro-
wał. Jak wydały się zwykłe i jak gdyby niegroźne. Właś-
ciwie jak jakieś budynki szkolne. Ani spojenia murów, arii
osadzenie okien nie wyrażało niczego niezwykłego. Ani też
na dole — nawet w chodnikach i galeriach, zbudowanych
na poziomie wody, tak że w razie wiatru woda wpadała
do nich i wypływała z nich. Niezwykły był materiał ludz-
ki i jego zachowanie się. Ale tu na górze, w wiosennym
świetle, nie było już nic słychać, było tak migotliwie ci-
cho: w morskiej bryzie wszystkim, co pozostało z dźwięku,
był perlisty szmer małych fal w dole u podnóża skał. Na
górze, na dziedzińcu, było nad wyraz spokojnie, a w po-
wietrzu czuło się tak świeży zapach soli; wartownicy —
nowa zmiana po południowym posiłku — stali syci na
swoich posterunkach.
Jeśli tylko nagli konieczność i istnieje zdolność odczu-
wania, jakże małych środków trzeba wówczas dla całko-
witego maskowania: jakżeż małymi środkami daje się
zmieniać rzeczywistość.
Cesarz z ulgą zrobił kilka kroków w przód i wciągnął
głęboko świeże morskie powietrze — wtem zobaczył na
dziedzińcu pod ścianą koszar kilkoro bawiących się dzieci.
Było to dość daleko. Ale cesarz skierował swe kroki
w tamtą stronę. Skinieniem ręki powstrzymał sztab, który
chciał go wyprzedzić i sam przeszedł ostatnie metry dzie-
lące go od dzieci. Zerkały i patrzyły, jak się zbliża, sie-
demnastolatek w dość gładkim mundurze bez szczególnych
oznak, prócz tego, że był otoczony i jakby odziany w ową
pustkę władzy, która wytworzyła się między nim i wspa-
niale umundurowaną grupą sztabowców, gdy go usłuchali.
Dzieci nie podnosiły oczu w górę, wpatrywały się w bruk,
nie wiedziały, co z sobą począć, nie śmiały zmienić pozycji.
Były to dzieci-więźniowie: dzieci urodzone w więzieniu.
Król stanął, by na nie popatrzeć.
Wtedy podniosło się jedno z nich, może dziesięcioletni
chłopiec, bardzo rozczochrany i brudny, i zbliżył się
o krok do cesarza, by móc lepiej przyjrzeć się obcemu.
Cesarz zmierzył się z nim wzrokim i cofnął się szybko
w tył: był to skrzący się wzrok kogoś, kto też zrodzony
był w niewoli.
Cesarz nakazał szybki powrót. I znów łódź mknęła bez-
głośnie na falach. Wnet pojawiły się znowu pałac i budyn-
ki rządowe. Były niezmienione i takie miały pozostać przez
czas cesarza.
Od tej pory minęło już, jak wspomniano, ponad pół
wieku. Cesarz zestarzał się, jego miara miała się niebawem
dopełnić. Wydawało się też, jakby ostatnio władza wymy-
kała mu się z rąk, podejmował jeden akt rządowy za dru-
gim, całe ogromne państwo jęczało i biadało od krańca
do krańca — a mimo to on miał wrażenie, jak gdyby
wszystkie zarządzenia trafiały w pustkę, jak gdyby w rze-
czywistości to inni, w ukryciu, działali za niego.
Tego ranka, kiedy niezmiennie klarowny mróz od ty-
godni już trzymał stolicę pod swoim żelaznym berłem, ce-
sarz postanowił odbyć nową wizytę na wyspie.
Było to inne i bardziej mozolne przedsięwzięcie niż owa
pierwsza inspekcja, która miała miejsce w czystym wpraw-
dzie, ale mimo to łagodniej rozbłyskującym wiosennym
świetle. Teraz wszystko było nieruchome i bezlitosne:
jazda saniami po lodowej równinie, która nie była wcale
równiną, tylko stłoczonym i spiętrzonym lodowym krajo-
brazem, tak że w końcu cesarz musiał opuścić sanie
i wsiąść na konia, konie ostro podkute posuwały się na-
przód metr po metrze — dokuczliwy chłód stał nad nimi
nieruchomo jasny i straszliwy. Cesarz, starzec, był jak
odlany posąg w swoim eleganckim, nieubłaganie obcisłym
mundurze: białe obwisłe starcze oblicze zwisało fałdami
nad stojącym kołnierzem. Przed nimi, ale jeszcze bardzo
daleko, błyszczała niebieskoczarno otwarta woda wokół
wyspy. Cesarz poczuł, że opuszczają go siły: ale całe życie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lemansa.htw.pl