Björnstjerne Björnson- pyl, Wolnelektury.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Ta lektura,podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stroniewolnelektury.pl.Utwór opracowany został w ramach projektuWolne Lekturyprzezfun-dację Nowoczesna Polska.BJÖRNSTJERNE BJÖRNSONPyłł. Droga z miasta, do Skogstadu, starego majątku ziemskiego rodziny Atlungów, w którymponad lesistem wybrzeżem rzeki, przecinającej grunta, znajdowało się wiele znacznych fa-bryk, w zwykłych okolicznościach, nie trwała dłużej, niż dwie godziny, przy dobrej sanniejednak, zaledwie godzinę. Szosa ciągnęła się wzdłuż fiordów. Jadąc z miasta, po prawejstronie miałem fiord, po lewej pagórkowato rozłożone pola, a między niemi rozrzuconewille i dwory, wśród drzew, krzewów i kwiecia.Te pagórki dalej przerastały w góry, okalające drogę, która tutaj stawała się corazpustszą i trudniejszą do przebycia, az w końcu, daleko w głąb fiordu nie było już nicwidać, jeno las i las. Ow las jodłowy należał właśnie do posiadłości Skogstad, fabryki zaś,rozstawione ponad rzeką, wyrabiały materyały drzewne, i przetwarzały je na papier.Rodzina Atlungów, pierwotnie ancuzka, za czasów Hugonotów przybyła na północ,jako pochodząca ze stanu niskiego; przez małżeństwa połączyła się ze starą, arystokra-tyczną rodziną Atlungów, i z czasem przybrała ich nazwisko.Jechałem z przyjemnością. Niedawno upadł śnieg. Śród białego krajobrazu, powietrzaprzesiąkniętego atmosferą śnieżną, fiord wydawał się zupełnie czarnym. Drugi brzeg byłniedaleko, ponad nim wznosiły się wysokie skały, obecnie też ubielone.Skoro tylko wjechałem w las, zapanował on całkowicie nad memi myślami. Na so-snach pokładły się wielkie płaty śniegu; przeważnie jednak pokryta nim była część wschod-nia; pozostało jednak tyle jeszcze drzew nieosypanych, że cały las w swej białej szacie, lśniłciemnozielonym blaskiem; tu i ówdzie wychylała się uparcie gałąź zupełnie zielona.Wkrótce ukazał się i właściwy Skogstad i podwórzec. Rzeka szemrała zdaleka, w od-dali widniał szereg czerwonych dachów zabudowań. Po obu stronach podwórza stały do-my robotnicze, oddzielone lasem lub parkiem.Odwróciłem się teraz od mego towarzysza podróży — fiordu, i zajeżdżałem do dworu.Tam, gdzie się park kończył, zaczynał się ogród, a wzdłuż niego przechodziła mniej więcejrówna droga. Niegdyś był i tutaj las, ale po nim pozostały tylko resztki, tworzące poobu stronach prześliczną aleję, jednakże wielkie, stare drzewa gdzieniegdzie już dały sięzastąpić młodemi, a ten zagajnik był tak gęsty, że dwór, do którego dojeżdżałem, chwilamiznikał mi z oczu zupełnie. Ale baśń śnieżna i tu szła za mną.Wrażenia, jakie daje nam natura odgrywają dużą rolę w oczekiwaniu tego, co ma nastąpić.Kobietę, ową jasnowłosą, którą niegdyś widziałem, i którą za chwilę miałem ujrzeć,wyobraziłem sobie w bieli. Po raz ostatni spotkałem ją przed dziewięciu laty w Dreznie,w jej podróży poślubnej. Nosiła ona wówczas czysto suknie błękitne, nie widziałem jejnigdy w białej i nawet przypuszczam, że nie byłoby jej w tym kolorze do twarzy, a jednakteraz widziałem ją całą spowitą białością.Pamiętałem ją dobrze, a szczególniej sytuacyę, w jakiej ich najczęściej widywałem:ona stała przy pianinie i śpiewała, on jej akompaniował; to, co śpiewała, pewnie było też„białe”, jakieś hymny szczęścia i radości.Była córką duchownego; przyjeżdżali właśnie z probostwa, z sielanki ślubnej. Na pro-bostwie słyszałem o nich dość często, a przy spotkaniu niejednokrotnie ponawiano proś-bę, ażebym odwiedził ich, gdy będą w tej okolicy.I teraz właśnie do nich jechałem.Główny budynek we dworze, znany jest w Norwegii, jako jeden z największych; żadenz Atlungów nie zadawalniał się tem, co zbudował jego poprzednik, i w ten sposób dom,wraz z każdem nowem pokoleniem wzrastał i wydłużał się.Ostatnią przybudowę dokonał już obecny właściciel, i nowe skrzydło było zmoderni-zowanym gotykiem.Budynek główny otaczały inne domy w półkole. Lawirowałem tedy pomiędzy zabu-dowaniami, aż wysiadłszy z sanek, dotarłem do drzwi wejściowych gotyckiego skrzydła.W całym domu nie ujrzałem żywej duszy, ani nawet psa. Czekałem chwilę napróżno,a potem wszedłem na kurytarz, gdzie zdjąłem kapelusz i palto, a ztamtąd już trafiłem dojasnego, dużego przedpokoju.I tu nie było nikogo, ale posłyszałem już zmięszane głosy: dwa dziecinne i jeden ko-biecy, albo dwa kobiece i jeden dziecinny, tego rozpoznać nie mogłem, poznałem za tood razu pobożną pieśń amerykańską, którą śpiewali, znaną w całym kraju: skarga małejdziewczynki, która każdemu jest przeszkodą, tylko nie Bogu w niebie, który przygarniado siebie wszystkie, nieszczęśliwe dzieci.Skarga ta brzmiała trochę obco w tym jasnym pokoju, urządzonym z wyszukanymgustem.Zapukałem do drzwi i wszedłem do jednej z najpiękniejszych bawialni, jakie kiedy-kolwiek w kraju widziałem. Roztaczał się stąd cudowny widok na fiord i była ślicznieurządzona. Stylowe meble stały na dywanach brukselskich, marmurowe biusty i posągiwspierały się na wspaniałych konsolach. Dźwięki owej pieśni księżycowej, snuły się tu pokątach; chodziły one z ust kobiety i dwóch chłopców, z których starszy mógł mieć latokoło siedmiu, młodszy sześć niespełna.Na odgłos moich kroków, kobieta zwróciła spojrzenie ku drzwiom i ździwiona prze-stała śpiewać. Dzieci siedziały odwrócone ku oknu, więc wejścia mego nie zauważyłyi śpiewały dalej.Starszy chłopczyk podobny był do rodziny ojca, młodszy do matki, obu jednakże ob-darzyła ona swemi wielkiemi, cudnemi oczyma. Starszy miał twarzyczkę podłużną, wy-sokie czoło, rudawe włosy, i piegowatą buzię, jak ojciec. Cała postać młodszego, podobnąbyła do matki, figura nieco naprzód pochylona, a głowa, dla utrzymania równowagi w tyłprzegięta, skutkiem czego usta nawpół otwarte, no i te same, szare, pytające oczy, jasnewłosy, spadające w lokach na czoło, jak u niej.Obserwacye te robiłem, gdy dzieci, ujrzawszy mnie, podeszły do stołu, a kobieta, którawraz z niemi śpiewała, powstała, i zbliżyła się do mnie, widocznie nie wiedząc dobrze,czy jestem jej znajomym, czy też obcym. Gdy jednak usłyszała moje nazwisko, wyznałaz uśmiechem, że widziała moją fotografię w albumie z podróży poślubnej swoich państwa.Objaśniła mnie też, że Atlung jest w fabrykach i dopiero na obiad przyjdzie do domu, tojest za godzinę, a żona jego poszła do domków robotniczych, ażeby odwiedzić pewnegostaruszka, leżącego na łożu śmiertelnem.Opowiadała mi to wszystko dźwięcznym, miękkim głosem, przypatrując mi się ba-dawczo. Ja zaś nie przypuszczałem nigdy, ażebym mógł ujrzeć zstępującą z ram twarzMadonny Carla Dolci, i dlatego przypatrywałem się jej również badawczo. Osada głowy,profil, a nadewszystko oczy i brew, delikatność rysów i cały wyraz — prawdziwy CarloDolce!Wyszła, zostawiając mnie z chłopcami, którymi zająłem się natychmiast. Starszy miałimię Antoś i umiał chodzić na rękach, młodszy Sztorm; malec właśnie opowiedział mi too swoim bracie i o wielu innych jeszcze, cudownych rzeczach; najwidoczniej uwielbiał goi podziwiał. Starszy opowiadał mi znów o braciszku, że dostał dziś od ojca w skórę; Stinaposkarżyła się ojcu: Stiną nazywała się żywy Carlo Dolci.Po tym, niezbyt dyplomatycznym wstępie do znajomości, stali już obaj przy mniei opowiedzieli obaj razem to, co ich obecnie do najwyższego stopnia zadziwiało: W jednymz dworów robotniczych, mieszka Janek, to jest mieszkał, bo właśnie teraz jest już u PanaBoga. Codzień prawie, bawił się tu z niemi na podwórzu, im też wolno było często chodzić Pyłdo niego, i jak mogłem wnosić z opowiadania, wizyty te dla chłopców były ziemią obiecanąi rajem.Pewnego wieczoru, przed dwoma tygodniami, mały Janek właśnie o zmroku miałwracać do domu; to było zanim spadł śnieg, a w parku był staw taki czarny i taki lśniący.Chciał przejść przez niego, bo mu było bliżej, ale tego samego dnia wyrąbali właśniew nim dziurę, do połowu ryb potrzebną i zapomnieli ją oznaczyć, no i mały Janek wpadłw nią. Słyszano na podwórzu krzyk dziecka, ale nie zwracano na to uwagi, bo wiele dziecikrzyczy na podwórzu. Mały Janek zniknął, nikt nie wiedział gdzie, a gdy znów lód wyrąbalina stawie, to go tam znaleźli. Ale chłopcom nie było wolno go zobaczyć, za to byli napogrzebie razem z dziećmi ze szkoły. Nie pochowali go w kaplicy, jak dziadka i babcię,tylko na cmentarzu. O, to było prześlicznie! pan nauczyciel śpiewał basem, stary kasztanwiózł Janka; leżał w biało pomalowanej trumnie, którą ojciec kazał z miasta przywieźć,a na trumnie były wieńce, które uwiła mama ze Stiną. Wszystkie dzieci dostały ciastkai jagody, przed pogrzebem, a na pogrzebie śpiewali wszyscy właśnie to samo, co dzieciprzed chwilą. Stina ich tego nauczyła. Janek był bardzo biedny, ale teraz już mu dobrze,bo jest u Pana Boga, a w ziemi tylko trumna się została. A co jest w trumnie? Tak, tamniema prawdziwego Janka, bo teraz jest zupełnie inny Janek; aniołki z nieba przyszły, doniego, do stawu ze wszystkiem, co odtąd mieć już będzie, tak, że nie potrzebował nawetmarznąć w wodzie.To daleko, daleko ładniej być z aniołkami w niebie, niż tu na ziemi. Tak, to prawda,Stina tak powiedziała. Ona też wolałaby tam być i tylko dla mamusi nie odchodzi, bowtedy mama byłaby taka sama.Właśnie w tej chwili ukazała się Stina, prosząc dzieci, by z nią odeszły.Na lewo od pokoju, w którym siedziałem, drzwi stały otworem. Sądząc po półkachz książkami, domyśliłem się, że to biblioteka. Miałem wielką ochotę przekonać się, ja-kie książki czytał ojciec tych dzieci, jeżeli wogóle coś czytał. Pierwsza, jaką dostrzegłemna biurku obok listów, ksiąg rachunkowych i wzorów tkanin fabrycznych, była dziełemprzyrodniczem Bain'a. W pierwszych rzędach na półkach, stały dzieła innych angielskichprzyrodników. Wziąłem pierwsze lepsze do ręki i przekonałem się, że istotnie jest czyta-ne. To się zgadzało z tem, co o Atlungu słyszałem.W tej chwili odezwały się dzwonki sanek. Postawiłem książkę na właściwem miejscui szybko opuściłem bibliotekę. Tymczasem weszła do domu pani jego i stanęła przedemną.Widok mój sprawił pani Atlung widoczną przyjemność, podeszła do mnie szybko, podałami obie ręce i patrzyła tak długo w oczy, aż jej źrenice napełniły się łzami. Sprowadziło jeniewątpliwie wspomnienie poślubnej podróży, tych najpiękniejszych pewnie chwil w jejżyciu. Po co jednak łzy?Nie, nieszcześliwą być nie mogła; została tak bardzo tą samą, co niegdyś, że, gdybynie bardzo nieznaczna tusza, nie dopatrzyłbym najmniejszej zmiany. Wyraz twarzy tensam, niewinny i pytający. Nawet włosy tak samo falowały dokoła przechylonej głowy;i tak samo usta były napół otwarte.Wyglądasz pani tak, jakbyś nic nie przeżyła od chwili, gdyśmy się po raz ostatni wi-dzieli, — były pierwsze moje słowa.Spojrzała na mnie z uśmiechem i usiedliśmy tuż koło drzwi biblioteki.Opowiedziałem przyczynę mej podróży i otrzymałem podziękowanie, że nareszcie pa-miętałem o niej. Oddałem ukłony od rodziców, o których przez chwilę rozmawialiśmy.Opowiadała mi, że właśnie myślała o ojcu, tak bardzo byłaby pragnęła mieć go dziś przysobie, bo właśnie wraca od umierającego człowieka. To mówiąc, przybrała moją ulubionąpozę, oparłszy głowę nieco przechyloną na ręce i utkwiwszy oczy w sufit; mały palec odczasu do czasu przytykała do dolnej wargi. Nie patrzała na mnie, pytając, lub odpowia-dając, chyba że ją coś specyalnie zajęło.— Czy pan wierzysz w nieśmiertelność? — spytała nagle; zdumiony tem zapyta-niem, spojrzałem na nią i znowu dostrzegłem łzę, spływającą po twarzy, i inne po niejzapełniające oczy. PyłOdczułem w tej chwili, że pytanie to jest tylko dalszym ciągiem jej myśli i że dotyczyłosposobu myślenia jej męża; to też odparłem zapytaniem:— Co sądzi mąż pani o nieśmiertelności?— Nie wierzy w śmiertelność indywidualności, — odparła; — odradzamy się w na-szem otoczeniu, czynach, a szczególniej w dzieciach, ale uważa taką nieśmiertelność zawystarczającą.Patrzała w dal, jak przedtem, załzawionym wzrokiem; ale w głosie jej nie drgała naj-mniejsza nuta niezadowolenia lub goryczy.— A więc pani mówi o takich rzeczach z Atlungiem?— Dziś już nie.— W Dreznie wydawało mi się, że państwo mają jednakie przekonania…— Był wówczas pod wpływem mego ojca, a prawdę powiedziawszy, nie wierzę, żebysobie zupełnie jasno zdawał z tego sprawę. To tak zwolna przychodziło.— Tak, dostrzegłem parę książek, które teraz znalazły miejsce w tych rzędach.— Tak, Albert zmienił się.Powiedziała to zupełnie spokojnie, tylko mały paluszek dotykał ust nerwowo.— A któż się zajmuje wychowaniem dzieci? — spytałem.Zdawało mi się, że nie ma ochoty odpowiedzieć na to pytanie, przez grzeczność jednakodparła:— Nikt.— Nikt?— Albert chce, żeby i nadal tak było.— Ależ droga pani, jeśli się ktoś nie zajmuje nawet dziećmi, uczy je tylko czytaći pisać, to przecież opowiada im to i owo.— Tak, jak ktoś chce; a właściwie robi to Stina.— A więc to dzieje się tylko jakby przypadkowo?— Zupełnie przypadkowo, — odparła prawie obojętnie.Opowiedziałem jej w krótkich słowach rozmowę moją z dziećmi o aniołkach, o dru-giem życiu, i zapytałem jej, czy to aprobuje.— Tak, czemu nie? — Spojrzała na mnie z przedziwną niewinnością, ale ponieważnie zaraz jej odpowiedziałem, zwolna twarzyczka jej pokrywać się zaczęła rumieńcem.— Jeżeli trzeba im opowiadać coś koniecznie, to przynajmniej coś takiego, co pobudzaich dziecinną wyobraźnię…— Ależ to burzy rzeczywistość, droga pani, i równa się, przytłumianiu ich zdolnościumysłowych.— Czyli, że doprowadza je do obłędu?— No, jeżeli nie to, to w każdym razie przeszkadza właściwemu kierunkowi rozwoju.— Nie rozumiem pana.— Jeżeli pani uczy dzieci, że życie doczesne nie jest niczem wobec przyszłego, żeistnienie niczem, wobec szczęścia nieistnienia, że człowiekiem być, jest o wiele mniej, niżaniołem, że życie o wiele mniej warte od śmierci — w takim razie nie jest to właściwadroga objaśnienia dzieciom, jak mają pojmować życie, kochać je, jak pojmować swojeobowiązki obywatelskie, pracy, miłości ojczyzny.— Ach, tak pan to rozumie, to już później się zrobi.— Później, jak już cały tenyłpokryje ich duszę?Pani Atlung zamyśliła się głęboko.— Dlaczego pan używasz wyrazu „pył?” Wyobrażam sobie zaraz, coś, co już było, mi-nęło, a teraz uwolnione z więzów rozprasza się i osiada na wszystkich pustych miejscach.— Zamilkła na chwilę.— Czytałam o pyle, że trujące materye z zepsutych przedmiotów zbiera i roznosi je;ale tego chyba pan nie masz na myśli?Nie rozumiałem, co chciała przez to powiedzieć.— To zależy, odparłem, na co pył pada. U ludzi zdrowych, powoduję mgłę, posęp-ność, tak że zasłania jasność spojrzenia. Jeżeli zaś pyłu nikt nie otrząśnie, gromadzi się onspokojnie na cale grubości, aż machina nie może już iść dalej.Zwróciła się żywo do mnie:— Jakże pan na tę myśl wpadłeś? czy widziałeś ile tu leży pyłu? Tu, wszędzie?… Pył [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl lemansa.htw.pl
//-->Ta lektura,podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stroniewolnelektury.pl.Utwór opracowany został w ramach projektuWolne Lekturyprzezfun-dację Nowoczesna Polska.BJÖRNSTJERNE BJÖRNSONPyłł. Droga z miasta, do Skogstadu, starego majątku ziemskiego rodziny Atlungów, w którymponad lesistem wybrzeżem rzeki, przecinającej grunta, znajdowało się wiele znacznych fa-bryk, w zwykłych okolicznościach, nie trwała dłużej, niż dwie godziny, przy dobrej sanniejednak, zaledwie godzinę. Szosa ciągnęła się wzdłuż fiordów. Jadąc z miasta, po prawejstronie miałem fiord, po lewej pagórkowato rozłożone pola, a między niemi rozrzuconewille i dwory, wśród drzew, krzewów i kwiecia.Te pagórki dalej przerastały w góry, okalające drogę, która tutaj stawała się corazpustszą i trudniejszą do przebycia, az w końcu, daleko w głąb fiordu nie było już nicwidać, jeno las i las. Ow las jodłowy należał właśnie do posiadłości Skogstad, fabryki zaś,rozstawione ponad rzeką, wyrabiały materyały drzewne, i przetwarzały je na papier.Rodzina Atlungów, pierwotnie ancuzka, za czasów Hugonotów przybyła na północ,jako pochodząca ze stanu niskiego; przez małżeństwa połączyła się ze starą, arystokra-tyczną rodziną Atlungów, i z czasem przybrała ich nazwisko.Jechałem z przyjemnością. Niedawno upadł śnieg. Śród białego krajobrazu, powietrzaprzesiąkniętego atmosferą śnieżną, fiord wydawał się zupełnie czarnym. Drugi brzeg byłniedaleko, ponad nim wznosiły się wysokie skały, obecnie też ubielone.Skoro tylko wjechałem w las, zapanował on całkowicie nad memi myślami. Na so-snach pokładły się wielkie płaty śniegu; przeważnie jednak pokryta nim była część wschod-nia; pozostało jednak tyle jeszcze drzew nieosypanych, że cały las w swej białej szacie, lśniłciemnozielonym blaskiem; tu i ówdzie wychylała się uparcie gałąź zupełnie zielona.Wkrótce ukazał się i właściwy Skogstad i podwórzec. Rzeka szemrała zdaleka, w od-dali widniał szereg czerwonych dachów zabudowań. Po obu stronach podwórza stały do-my robotnicze, oddzielone lasem lub parkiem.Odwróciłem się teraz od mego towarzysza podróży — fiordu, i zajeżdżałem do dworu.Tam, gdzie się park kończył, zaczynał się ogród, a wzdłuż niego przechodziła mniej więcejrówna droga. Niegdyś był i tutaj las, ale po nim pozostały tylko resztki, tworzące poobu stronach prześliczną aleję, jednakże wielkie, stare drzewa gdzieniegdzie już dały sięzastąpić młodemi, a ten zagajnik był tak gęsty, że dwór, do którego dojeżdżałem, chwilamiznikał mi z oczu zupełnie. Ale baśń śnieżna i tu szła za mną.Wrażenia, jakie daje nam natura odgrywają dużą rolę w oczekiwaniu tego, co ma nastąpić.Kobietę, ową jasnowłosą, którą niegdyś widziałem, i którą za chwilę miałem ujrzeć,wyobraziłem sobie w bieli. Po raz ostatni spotkałem ją przed dziewięciu laty w Dreznie,w jej podróży poślubnej. Nosiła ona wówczas czysto suknie błękitne, nie widziałem jejnigdy w białej i nawet przypuszczam, że nie byłoby jej w tym kolorze do twarzy, a jednakteraz widziałem ją całą spowitą białością.Pamiętałem ją dobrze, a szczególniej sytuacyę, w jakiej ich najczęściej widywałem:ona stała przy pianinie i śpiewała, on jej akompaniował; to, co śpiewała, pewnie było też„białe”, jakieś hymny szczęścia i radości.Była córką duchownego; przyjeżdżali właśnie z probostwa, z sielanki ślubnej. Na pro-bostwie słyszałem o nich dość często, a przy spotkaniu niejednokrotnie ponawiano proś-bę, ażebym odwiedził ich, gdy będą w tej okolicy.I teraz właśnie do nich jechałem.Główny budynek we dworze, znany jest w Norwegii, jako jeden z największych; żadenz Atlungów nie zadawalniał się tem, co zbudował jego poprzednik, i w ten sposób dom,wraz z każdem nowem pokoleniem wzrastał i wydłużał się.Ostatnią przybudowę dokonał już obecny właściciel, i nowe skrzydło było zmoderni-zowanym gotykiem.Budynek główny otaczały inne domy w półkole. Lawirowałem tedy pomiędzy zabu-dowaniami, aż wysiadłszy z sanek, dotarłem do drzwi wejściowych gotyckiego skrzydła.W całym domu nie ujrzałem żywej duszy, ani nawet psa. Czekałem chwilę napróżno,a potem wszedłem na kurytarz, gdzie zdjąłem kapelusz i palto, a ztamtąd już trafiłem dojasnego, dużego przedpokoju.I tu nie było nikogo, ale posłyszałem już zmięszane głosy: dwa dziecinne i jeden ko-biecy, albo dwa kobiece i jeden dziecinny, tego rozpoznać nie mogłem, poznałem za tood razu pobożną pieśń amerykańską, którą śpiewali, znaną w całym kraju: skarga małejdziewczynki, która każdemu jest przeszkodą, tylko nie Bogu w niebie, który przygarniado siebie wszystkie, nieszczęśliwe dzieci.Skarga ta brzmiała trochę obco w tym jasnym pokoju, urządzonym z wyszukanymgustem.Zapukałem do drzwi i wszedłem do jednej z najpiękniejszych bawialni, jakie kiedy-kolwiek w kraju widziałem. Roztaczał się stąd cudowny widok na fiord i była ślicznieurządzona. Stylowe meble stały na dywanach brukselskich, marmurowe biusty i posągiwspierały się na wspaniałych konsolach. Dźwięki owej pieśni księżycowej, snuły się tu pokątach; chodziły one z ust kobiety i dwóch chłopców, z których starszy mógł mieć latokoło siedmiu, młodszy sześć niespełna.Na odgłos moich kroków, kobieta zwróciła spojrzenie ku drzwiom i ździwiona prze-stała śpiewać. Dzieci siedziały odwrócone ku oknu, więc wejścia mego nie zauważyłyi śpiewały dalej.Starszy chłopczyk podobny był do rodziny ojca, młodszy do matki, obu jednakże ob-darzyła ona swemi wielkiemi, cudnemi oczyma. Starszy miał twarzyczkę podłużną, wy-sokie czoło, rudawe włosy, i piegowatą buzię, jak ojciec. Cała postać młodszego, podobnąbyła do matki, figura nieco naprzód pochylona, a głowa, dla utrzymania równowagi w tyłprzegięta, skutkiem czego usta nawpół otwarte, no i te same, szare, pytające oczy, jasnewłosy, spadające w lokach na czoło, jak u niej.Obserwacye te robiłem, gdy dzieci, ujrzawszy mnie, podeszły do stołu, a kobieta, którawraz z niemi śpiewała, powstała, i zbliżyła się do mnie, widocznie nie wiedząc dobrze,czy jestem jej znajomym, czy też obcym. Gdy jednak usłyszała moje nazwisko, wyznałaz uśmiechem, że widziała moją fotografię w albumie z podróży poślubnej swoich państwa.Objaśniła mnie też, że Atlung jest w fabrykach i dopiero na obiad przyjdzie do domu, tojest za godzinę, a żona jego poszła do domków robotniczych, ażeby odwiedzić pewnegostaruszka, leżącego na łożu śmiertelnem.Opowiadała mi to wszystko dźwięcznym, miękkim głosem, przypatrując mi się ba-dawczo. Ja zaś nie przypuszczałem nigdy, ażebym mógł ujrzeć zstępującą z ram twarzMadonny Carla Dolci, i dlatego przypatrywałem się jej również badawczo. Osada głowy,profil, a nadewszystko oczy i brew, delikatność rysów i cały wyraz — prawdziwy CarloDolce!Wyszła, zostawiając mnie z chłopcami, którymi zająłem się natychmiast. Starszy miałimię Antoś i umiał chodzić na rękach, młodszy Sztorm; malec właśnie opowiedział mi too swoim bracie i o wielu innych jeszcze, cudownych rzeczach; najwidoczniej uwielbiał goi podziwiał. Starszy opowiadał mi znów o braciszku, że dostał dziś od ojca w skórę; Stinaposkarżyła się ojcu: Stiną nazywała się żywy Carlo Dolci.Po tym, niezbyt dyplomatycznym wstępie do znajomości, stali już obaj przy mniei opowiedzieli obaj razem to, co ich obecnie do najwyższego stopnia zadziwiało: W jednymz dworów robotniczych, mieszka Janek, to jest mieszkał, bo właśnie teraz jest już u PanaBoga. Codzień prawie, bawił się tu z niemi na podwórzu, im też wolno było często chodzić Pyłdo niego, i jak mogłem wnosić z opowiadania, wizyty te dla chłopców były ziemią obiecanąi rajem.Pewnego wieczoru, przed dwoma tygodniami, mały Janek właśnie o zmroku miałwracać do domu; to było zanim spadł śnieg, a w parku był staw taki czarny i taki lśniący.Chciał przejść przez niego, bo mu było bliżej, ale tego samego dnia wyrąbali właśniew nim dziurę, do połowu ryb potrzebną i zapomnieli ją oznaczyć, no i mały Janek wpadłw nią. Słyszano na podwórzu krzyk dziecka, ale nie zwracano na to uwagi, bo wiele dziecikrzyczy na podwórzu. Mały Janek zniknął, nikt nie wiedział gdzie, a gdy znów lód wyrąbalina stawie, to go tam znaleźli. Ale chłopcom nie było wolno go zobaczyć, za to byli napogrzebie razem z dziećmi ze szkoły. Nie pochowali go w kaplicy, jak dziadka i babcię,tylko na cmentarzu. O, to było prześlicznie! pan nauczyciel śpiewał basem, stary kasztanwiózł Janka; leżał w biało pomalowanej trumnie, którą ojciec kazał z miasta przywieźć,a na trumnie były wieńce, które uwiła mama ze Stiną. Wszystkie dzieci dostały ciastkai jagody, przed pogrzebem, a na pogrzebie śpiewali wszyscy właśnie to samo, co dzieciprzed chwilą. Stina ich tego nauczyła. Janek był bardzo biedny, ale teraz już mu dobrze,bo jest u Pana Boga, a w ziemi tylko trumna się została. A co jest w trumnie? Tak, tamniema prawdziwego Janka, bo teraz jest zupełnie inny Janek; aniołki z nieba przyszły, doniego, do stawu ze wszystkiem, co odtąd mieć już będzie, tak, że nie potrzebował nawetmarznąć w wodzie.To daleko, daleko ładniej być z aniołkami w niebie, niż tu na ziemi. Tak, to prawda,Stina tak powiedziała. Ona też wolałaby tam być i tylko dla mamusi nie odchodzi, bowtedy mama byłaby taka sama.Właśnie w tej chwili ukazała się Stina, prosząc dzieci, by z nią odeszły.Na lewo od pokoju, w którym siedziałem, drzwi stały otworem. Sądząc po półkachz książkami, domyśliłem się, że to biblioteka. Miałem wielką ochotę przekonać się, ja-kie książki czytał ojciec tych dzieci, jeżeli wogóle coś czytał. Pierwsza, jaką dostrzegłemna biurku obok listów, ksiąg rachunkowych i wzorów tkanin fabrycznych, była dziełemprzyrodniczem Bain'a. W pierwszych rzędach na półkach, stały dzieła innych angielskichprzyrodników. Wziąłem pierwsze lepsze do ręki i przekonałem się, że istotnie jest czyta-ne. To się zgadzało z tem, co o Atlungu słyszałem.W tej chwili odezwały się dzwonki sanek. Postawiłem książkę na właściwem miejscui szybko opuściłem bibliotekę. Tymczasem weszła do domu pani jego i stanęła przedemną.Widok mój sprawił pani Atlung widoczną przyjemność, podeszła do mnie szybko, podałami obie ręce i patrzyła tak długo w oczy, aż jej źrenice napełniły się łzami. Sprowadziło jeniewątpliwie wspomnienie poślubnej podróży, tych najpiękniejszych pewnie chwil w jejżyciu. Po co jednak łzy?Nie, nieszcześliwą być nie mogła; została tak bardzo tą samą, co niegdyś, że, gdybynie bardzo nieznaczna tusza, nie dopatrzyłbym najmniejszej zmiany. Wyraz twarzy tensam, niewinny i pytający. Nawet włosy tak samo falowały dokoła przechylonej głowy;i tak samo usta były napół otwarte.Wyglądasz pani tak, jakbyś nic nie przeżyła od chwili, gdyśmy się po raz ostatni wi-dzieli, — były pierwsze moje słowa.Spojrzała na mnie z uśmiechem i usiedliśmy tuż koło drzwi biblioteki.Opowiedziałem przyczynę mej podróży i otrzymałem podziękowanie, że nareszcie pa-miętałem o niej. Oddałem ukłony od rodziców, o których przez chwilę rozmawialiśmy.Opowiadała mi, że właśnie myślała o ojcu, tak bardzo byłaby pragnęła mieć go dziś przysobie, bo właśnie wraca od umierającego człowieka. To mówiąc, przybrała moją ulubionąpozę, oparłszy głowę nieco przechyloną na ręce i utkwiwszy oczy w sufit; mały palec odczasu do czasu przytykała do dolnej wargi. Nie patrzała na mnie, pytając, lub odpowia-dając, chyba że ją coś specyalnie zajęło.— Czy pan wierzysz w nieśmiertelność? — spytała nagle; zdumiony tem zapyta-niem, spojrzałem na nią i znowu dostrzegłem łzę, spływającą po twarzy, i inne po niejzapełniające oczy. PyłOdczułem w tej chwili, że pytanie to jest tylko dalszym ciągiem jej myśli i że dotyczyłosposobu myślenia jej męża; to też odparłem zapytaniem:— Co sądzi mąż pani o nieśmiertelności?— Nie wierzy w śmiertelność indywidualności, — odparła; — odradzamy się w na-szem otoczeniu, czynach, a szczególniej w dzieciach, ale uważa taką nieśmiertelność zawystarczającą.Patrzała w dal, jak przedtem, załzawionym wzrokiem; ale w głosie jej nie drgała naj-mniejsza nuta niezadowolenia lub goryczy.— A więc pani mówi o takich rzeczach z Atlungiem?— Dziś już nie.— W Dreznie wydawało mi się, że państwo mają jednakie przekonania…— Był wówczas pod wpływem mego ojca, a prawdę powiedziawszy, nie wierzę, żebysobie zupełnie jasno zdawał z tego sprawę. To tak zwolna przychodziło.— Tak, dostrzegłem parę książek, które teraz znalazły miejsce w tych rzędach.— Tak, Albert zmienił się.Powiedziała to zupełnie spokojnie, tylko mały paluszek dotykał ust nerwowo.— A któż się zajmuje wychowaniem dzieci? — spytałem.Zdawało mi się, że nie ma ochoty odpowiedzieć na to pytanie, przez grzeczność jednakodparła:— Nikt.— Nikt?— Albert chce, żeby i nadal tak było.— Ależ droga pani, jeśli się ktoś nie zajmuje nawet dziećmi, uczy je tylko czytaći pisać, to przecież opowiada im to i owo.— Tak, jak ktoś chce; a właściwie robi to Stina.— A więc to dzieje się tylko jakby przypadkowo?— Zupełnie przypadkowo, — odparła prawie obojętnie.Opowiedziałem jej w krótkich słowach rozmowę moją z dziećmi o aniołkach, o dru-giem życiu, i zapytałem jej, czy to aprobuje.— Tak, czemu nie? — Spojrzała na mnie z przedziwną niewinnością, ale ponieważnie zaraz jej odpowiedziałem, zwolna twarzyczka jej pokrywać się zaczęła rumieńcem.— Jeżeli trzeba im opowiadać coś koniecznie, to przynajmniej coś takiego, co pobudzaich dziecinną wyobraźnię…— Ależ to burzy rzeczywistość, droga pani, i równa się, przytłumianiu ich zdolnościumysłowych.— Czyli, że doprowadza je do obłędu?— No, jeżeli nie to, to w każdym razie przeszkadza właściwemu kierunkowi rozwoju.— Nie rozumiem pana.— Jeżeli pani uczy dzieci, że życie doczesne nie jest niczem wobec przyszłego, żeistnienie niczem, wobec szczęścia nieistnienia, że człowiekiem być, jest o wiele mniej, niżaniołem, że życie o wiele mniej warte od śmierci — w takim razie nie jest to właściwadroga objaśnienia dzieciom, jak mają pojmować życie, kochać je, jak pojmować swojeobowiązki obywatelskie, pracy, miłości ojczyzny.— Ach, tak pan to rozumie, to już później się zrobi.— Później, jak już cały tenyłpokryje ich duszę?Pani Atlung zamyśliła się głęboko.— Dlaczego pan używasz wyrazu „pył?” Wyobrażam sobie zaraz, coś, co już było, mi-nęło, a teraz uwolnione z więzów rozprasza się i osiada na wszystkich pustych miejscach.— Zamilkła na chwilę.— Czytałam o pyle, że trujące materye z zepsutych przedmiotów zbiera i roznosi je;ale tego chyba pan nie masz na myśli?Nie rozumiałem, co chciała przez to powiedzieć.— To zależy, odparłem, na co pył pada. U ludzi zdrowych, powoduję mgłę, posęp-ność, tak że zasłania jasność spojrzenia. Jeżeli zaś pyłu nikt nie otrząśnie, gromadzi się onspokojnie na cale grubości, aż machina nie może już iść dalej.Zwróciła się żywo do mnie:— Jakże pan na tę myśl wpadłeś? czy widziałeś ile tu leży pyłu? Tu, wszędzie?… Pył [ Pobierz całość w formacie PDF ]