Bohdan Petecki - W połowie drogi, Zbiór
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ I
Ann Thorson usiłowała balansować, uginając nogi w kolanach, ale ściągnięta potężną siłą runęła
na podłogę, pokrytą w tym miejscu jedynie cienką warstwą pianolitu. Zdążyła wyrzucić przed
siebie ramiona i unieść nieco głowę, kiedy statkiem targnęła nowa seria wstrząsów. Potton, który
rozluźnił uchwyty swojego fotela chcąc przyjść jej z pomocą, poleciał do przodu, odbił się od
ściany tuż pod głównym ekranem neuraksa i pochwyciwszy poręcz siedzenia Batuzowa, zawisł
w powietrzu. Jego nogi opisały szeroki łuk, trafiając po drodze w prawy bark Leny Sakadze.
Twarz Leny skurczyła się z bólu, ale jej krzyk zginął w piekielnym jazgocie czujników i
zgrzycie powłoki. Mogło się zdawać, że jakieś gigantyczne kleszcze drą na wąskie pasy cały
korpus rakiety.
Nagłe wszystko ucichło. Jeszcze trwali bez ruchu, kurczowo zaciskając palce na poręczach i
uchwytach, oszołomieni i potłuczeni, przygotowani na najgorsze.
Ekrany zajaśniały spokojnym, równym blaskiem, błękitne oko wariomatu wypłynęło na środek
tarczy, cyfry i linie w okienkach automatów nawigacyjnych, które przed chwilą pędziły jak
oszalałe stapiając się w migocące pasy, zwolniły, jakiś czas jeszcze falowały, wreszcie
przystanęły.
Usłyszeli głos pilota, Andrzeja Batuzowa. Cały czas podawał współrzędne. Jego słowa tonęły
dotychczas w straszliwym hałasie.
– zero i osiem, dwadzieścia jeden,
– zero i siedem, dwadzieścia jeden,
– zero i sześć, dwadzieścia,
– zero i pięć, dwadzieścia,
– zero i cztery, dziewiętnaście,
– zero i cztery...
Automaty sterownicze wyrównały tor lotu, jednak rakieta ospale, jakby niechętnie reagowała na
ich manewry.
Zero i cztery – wartość wychylenia przestała się zmniejszać.
– Zostaw, Andrzeju, nie trzeba – powiedziała Ann – jesteśmy na torze.
Piotr porównał wskazania automatów.
– Odrzuciło nas o cztery stopnie od płaszczyzny orbity lądowania – powiedział. Pochylił się nad
pulpitem neuraksa Za chwilę w głównym ekranie ujrzeli obraz kontrolny węzłowych połączeń
systemu napędowego i układu nawigacyjnego statku.
– Łączność?
– W porządku – odpowiedział Batuzow. – Kamery całe, rozrząd działa sprawnie.
– Poczekaj, pomogę ci – Potton wstał, spojrzał podejrzliwie w okienka wskaźników i pochylił
się nad Ann, ciągle jeszcze klęczącą na podłodze. Podtrzymał ją, ulokował w fotelu nawigatora i
sięgnął po paczuszkę z opatrunkiem uniwersalnym.
– Jak się czujesz?
– Już dobrze, dziękuję – Ann nadrabiała miną, ale równocześnie zaciskała wargi z bólu. Była
dotkliwie poturbowana, nad okiem twarz zaczynała już puchnąć.
Lena Sakadze, cybernetyk, sekretarka naukowa Instytutu Kaukaskiego rozcierała drętwiejący
bark.
– Co to mogło być?
– Nie spuszczałem wzroku z ekranów – powiedział Andrzej. – Ani neuraks, ani czujniki do
ostatniego ułamka sekundy nie sygnalizowały żadnych przeszkód. Potem, oczywiście, zaczęły
się miotać jak opętane, ale myślę, że raczej pod wpływem piekielnego tańca statku, niż ja-
kichkolwiek impulsów z zewnątrz.
– Ciekawa jestem, czy odczuliście to tak samo jak ja – odezwała się Ann. – Kiedy leżałam na
podłodze wydawało mi się, że słyszę uderzenia w spód rakiety. Jakby z dołu do nas strzelano...
– Może to były salwy powitalne. A ludzie mówią, że na Marsie nie ma cywilizacji – zażartował
Batuzow.
Nikt nie odpowiedział,
Potton spoglądał w czarno-niebieskie ramki wskaźników i tarczę wariomatu. Ann i Lena
odruchowo pochyliły się nad ekranami kamer, wycelowanych w powierzchnię planety.
Horyzont wypełniała ogromna, wklęsła tarcza Marsa. Tylko niewielka jej część błyszczała w
słońcu, jak gigantyczne, rogalikowate zwierciadło. Cała niemal widoczna powierzchnia czwartej
planety układu słonecznego tonęła w mroku.
Od trzech godzin przygotowywali się do lądowania. Od trzech godzin w czołowych ekranach
błyskały sinozielone płomienie, wyrywające się z wylotów silników hamujących. Ciśnienie na
powierzchni Marsa jest dziesięciokrotnie mniejsze od ziemskiego. Na skutek małej siły przy-
ciągania gęstość atmosfery nie maleje z wysokością tak szybko, jak na naszej macierzystej
planecie. Na wysokości dwustu dwudziestu tysięcy metrów, na jakiej leciała teraz rakieta,
ciśnienie atmosferyczne było znacznie większe niż na tej samej wysokości nad ziemią. Dlatego z
taką uwagą śledził kierownik ekspedycji, Piotr Potton, astrofizyk, aparaturę kontrolną silników
hamujących.
– Trzeba by przeanalizować to, co się nam przydarzyło... – powiedziała niezdecydowanym
głosem Ann.
– Konfrontacja? – podchwyciła Lena. – Zaczynaj, Piotrze.
– Później. – Potton, wpatrzony w ekran, manewrował przyciskami w pulpicie neuraksa.
– Za cztery minuty będziemy nad biegunem. Zeszliśmy trochę za szybko w czasie tego tańca. Na
następnej orbicie możemy już być za nisko. Popatrzcie w dół. Tutaj będziemy lądować.
Andrzeju, sprawdziłeś wyrzutnie?
– Wszystko gotowe.
– Uwaga – będę podawał czas.
Potton wpatrzył się w różowy prostokąt z boku ekranu, w którym widniał model planety. Dokoła
spłaszczonej kuli nawijały się czarnymi niteczkami kolejne orbity drogi, przemierzanej przez ich
statek.
W momencie, kiedy wirujący powoli model globu do tknął białym biegunem skrzyżowanych w
środku pola współrzędnych, Piotr zaczął liczyć:
– siedem,
– sześć,
– pięć,
– cztery,
– trzy...
Wtedy właśnie Potton szarpnął czerwoną gałkę regulacji ciągu silników hamujących. Ekran
pojaśniał, zniknęły pasma płomieni buchających dotychczas z czołowych dysz. Statek, jak gdyby
pozbawiony nagle ciężaru, uniósł się lekko, nieznacznie zmieniając orbitę.
– jeden,
– zero,
– start!
W kabinie rozległo się krótkie, głębokie westchnienie, tak to usłyszeli. Przez główny ekran
przemknęła błękitna smuga. Kopernik – taką nazwę nosiła rakieta na śnieżnobiałym,
helokoksowym dziobie – wystrzelił stacjonarnego satelitę komunikacyjnego. Zawieszony na
wysokości stu kilometrów nad bazą miał im zapewnić nieprzerwaną łączność telewizyjną ze
stacjami na orbicie okołoziemskiej. Program badań był wprawdzie obliczony na pełnię lata,
ponieważ jednak jeden rok marsjański ma siedemset dni, ich położenie względem Ziemi musiało
zmienić się w tym okresie tak znacznie, że bezpośrednie połączenie ze stacjami macierzystymi
byłoby, jeśli nie niemożliwe, to w każdym razie bardzo utrudnione.
Piotr odepchnął ponownie czerwoną rączkę i silniki hamujące podjęły przerwaną pracę.
Operacja nie była prosta – w czasie wystrzeliwania sond i satelitów na małej wysokości trzeba
wyłączać automaty kontrolne układu nawigacyjnego, termostaty i silniki hamujące. Gazy
wyrzucane z dysz dziobowych mogłyby zniekształcić orbitę satelity. Z kolei nie można było tak
blisko powierzchni planety stopować generatorów hamujących, nie wyłączywszy przedtem
bezpieczników, rakieta przedzierała się przez gąszcz cząstek i automaty same blokowały
wyłącznik układu hamującego.
Manewr przebiegł pomyślnie. W ciągu dwóch sekund widzieli jeszcze w bocznym wizjerze
oddalający się płomień dopalaczy sterujących satelity, potem minęli biegun i lecieli dalej nad
półkulą wschodnią, w oślepiającym blasku słońca.
Piotr spojrzał na zegarek.
– Za trzy godziny lądujemy – powiedział – przygotujcie się do transmisji.
Codziennie od sześciu dni, to znaczy od dnia startu, ośrodek telewizyjny Agencji
Astronautycznej Narodów Zjednoczonych przeprowadzał bezpośrednie transmisje z kabiny
Kopernika w programach całej półkuli wschodniej. Mieszkańcy drugiej półkuli, pogrążeni wtedy
we śnie, mogli oglądać retransmisje tych programów w dowolnej porze dnia, dzięki sieci
odbiorników, połączonych systemem zwrotnych z automatyczną stacją zapisów krystalicznych,
centralnej ziemskiej agencji informacyjnej.
Dochodziła godzina dwudziesta ziemskiego czasu środkowoeuropejskiego, zbliżał się więc
termin codziennego programu. Andrzej Batuzow, pilot i "szef łączności" Kopernika na Ziemi,
jeden z najzdolniejszych konstruktorów zakładów lotniczych w Madrasie, sprawdzał sterowanie
kamer przed fotelami załogi. Na monitorze kontrolnym zmieniały się obrazy dziennika
telewizyjnego.
– Siadaj, Ann – powiedział Piotr.
– Naprawdę nie wiem, o czym dzisiaj mówić... – Ann Thorson, szczupła brunetka o dużych,
pięknych oczach i gładkiej, matowej cerze, badała przy pomocy lusterka guz nad okiem,
dzierżąc w drugiej ręce pożyczony od Leny grzebień. W wieku dwudziestu, ośmiu lat była już
znanym i cenionym pracownikiem Instytutu Biochemii Bałtyckiego Ośrodka Medycyny
Kosmicznej.
Andrzej włączył podsłuch.
Z głośnika pod monitorem popłynął głos spikera telewizyjnego, prowadzącego dziennik. Ekran
był zasnuty dymem. W kłębach rudej pary ukazywał się co kilkanaście sekund cieniutki błysk.
Komentator relacjonował kolejny etap budowy wielkiego kombinatu chemicznego na
Antarktydzie. Była to szósta tego rodzaju inwestycja na tym kontynencie, dostarczającym już
czwartą część światowej produkcji koncentratów spożywczych z chlorelli.
Głos z Ziemi był czysty i donośny, mogło się wydawać, że mówi ktoś oddalony o kilka kroków:
– ...metodą remutacji plazmy. Nowe emitory fotonowe, najmłodsze pokolenie popularnej
rodziny laserów, organizują czwarty stan materii w kierunku idealnie zgodnym z wolą
budowniczych.
Spiker zrobił pauzę i uśmiechnął się.
– Komunikat Działu Koordynacji Księżycowego Ośrodka Meteorologicznego: – dziś w nocy
temperatura na półkuli wschodniej będzie wynosić siedemnaście stopni. Uprzedza się jednostki
pływające, że w związku z koniecznością oczyszczenia łowisk na Zachodnim Atlantyku, w ciągu
najbliższych sześciu godzin wiać będą wiatry o sile czterech stopni, od czterdziestego do
dziesiątego stopnia długości wschodniej.
Spiker odłożył kartkę.
– Komunikat astronawigacyjny podamy w następnym wydaniu dziennika. – Uśmiechnął się
ponownie. – A teraz zapraszam państwa na kolejną wizytę w kabinie statku Kopernik, którego
załoga zatknie tej nocy proporzec Narodów Zjednoczonych na powierzchni Czerwonej Planety.
Na ekranie ukazała się plansza wywoławcza. Błękitna flaga i godło Planety: splecione, kolorowe
koła symbolizujące kontynenty oraz stylizowane promienie słoneczne, załamujące się w
otwartych dłoniach. Specjalnie dla nich wprowadzono do tego obrazu postać kosmonauty,
opuszczającego rakietę z wiązanką kwiatów, rosnących w różnych ziemskich klimatach.
Minęli równik. Rakieta opuszczała się stosunkowo szybko. Za kilka minut na czołowym ekranie
miał się ukazać pokryty jeszcze cienką warstwą śniegu biegun pomocny. Powierzchnia planety
nie była już tak bezkonturowa jak przed chwilą. Można było odróżnić ciemniejsze pasy, po-
rośnięte zbadanymi przez kilkadziesiąt sond kosmicznych, marsjańskimi roślinami.
Ann Thorson pośpiesznie skończyła toaletę i wzięła się do segregowania kolorowych
negatywów widm cząstek, wydalanych przez tutejszą roślinność. Piotr poprawił się w fotelu i
zmienił położenie głównego ekranu, by nie tracić go z pola widzenia w czasie transmisji. Lena
uśmiechała się do Batuzowa, który obserwował lampkę sygnalizacyjną w pulpicie swojej
centrali komunikacyjnej.
Zapłonęło nikłe, żółte światełko.
– Uwaga, sygnał – powiedział Andrzej. Po chwili dodał szeptem: – Mów, Piotrze.
Potton uśmiechnął się do kamery, przywitał widzów i zrelacjonował im pokrótce drogę rakiety,
przebytą od czasu poprzedniej transmisji.
Następnie Ann zademonstrowała wyniki swoich fotoanaliz i obiecała pokazać w następnej
audycji oryginalne marsjańskie rośliny. Podzieliła się z widzami odkryciem nad zielonymi
pasmami – słowo "zielonymi" zostało użyte w znaczeniu symbolicznym – większego niż w pu-
stynnych rejonach planety stężenia tlenu. Potwierdzało to hipotezę mówiącą o istnieniu na
Marsie pewnych – jak byśmy to powiedzieli na Ziemi – mikroklimatów. Procent tlenu w
tutejszej atmosferze jest bardzo nikły, szesnaście razy mniejszy od tego, jakim przywykł oddy-
chać człowiek. Marsjańskie powietrze, to głównie azot i dwutlenek węgla. Trudno sobie
wyobrazić istoty, które mogłyby się czuć ukontentowane taką mieszanką. Zresztą, od dawna
było już wiadomo, że na Marsie nie ma żadnych wyżej zorganizowanych zwierząt.
Po Ann Thorson mówiła Lena.
Opisała wystrzelenie stacjonarnego satelity i przedstawiła słuchaczom system łączności między
ich przyszłą bazą na powierzchni planety a stacjami ziemskimi.
Następnie skierowała obiektyw kamery w stronę ekranu.
– Cała nasza kabina – mówiła – jest zalana jaskrawym blaskiem. Z ekranów bucha światło
podobne do płomieni plazmowych automatów spawalniczych. Słońce wyglądało w czasie naszej
podróży jak płaska tarcza. W próżni nie dostrzega się promieni, nie widać także korony
słonecznej. Po przeciwnej stronie – zmieniła położenie kamery – idealnie czarne, aksamitne
niebo...
Uśmiechnęła się.
– Mówiono kiedyś, że najgroźniejszym wrogiem astronautów będzie obok cząsteczek twardego
promieniowania – monotonia. Trudno nam dzisiaj mówić o podróżach międzygwiezdnych, ale
mogę państwa zapewnić, że w czasie naszej wyprawy nie nudziliśmy się ani przez chwilę.
Rakieta leciała teraz nad biegunem i Andrzej skorzysta z tego, aby zademonstrować telewidzom
jego śnieżną czapę. Przy okazji omówił średnie temperatury marsjańskiej atmosfery. Latem
temperatura dochodzi do dwudziestu stopni. Zimą na całej półkuli panują
dziewięćdziesięciostopniowe mrozy.
Kopernik obniżył się już do wysokości siedemdziesięciu tysięcy metrów. Rakieta minęła biegun.
Za kilka minut miała ponownie przeciąć punkt, w którym w czasie poprzedniego okrążenia
natrafiła na przeszkody, jakąś grawitacyjną "pralkę". Andrzej opowiedział oględnie, co im się
przydarzyło. Żartując, zademonstrował guz nad okiem Ann. Jeszcze raz spokojnie omówił
system automatycznych bezpieczników sterowniczych rakiety. Właśnie chciał oddać głos
Piotrowi, aby ten, jako szef ekspedycji, pożegnał widzów, kiedy statkiem targnął potężny
wstrząs. Amortyzatory ich foteli nie były w stanie osłabić uderzenia. Z zerwanego przewodu
tlenowego buchnął strumień gazu, pulpit neuraksa rozjarzył się sygnałami alarmowymi. Rakieta
przekoziołkowała w locie raz i drugi, gwałtownie przyhamowując, to znowu rwąc do przodu,
gnana pełną mocą swoich szesnastu silników. Ekran dziobowy płonął światłem wybuchów
jądrowych, nad śluzą zawyła ostrzegawczo syrena termostatu. Straszliwe siły odśrodkowe
wgniatały im głowy i ręce w oparcie foteli, w kabinie latały z szybkością pocisków ciężkie
przedmioty. Batuzow dostrzegł kątem oka zbliżającą się kamerę zdmuchniętą przed chwilą ze
stanowiska koło pulpitu przekładni. Statek targnął do przodu. Andrzej chciał zasłonić się przed
ciosem, ale nie pozwoliła na to trzymająca go jak w kleszczach siła przyśpieszenia. Poczuł
bolesne uderzenie i stracił przytomność.
Na Ziemi, w pociemniałych ekranach telewizyjnych skakały przez jakiś czas splątane linie i
rozbłyski, wreszcie pojawiła się ponownie plansza wywoławcza. Po dobrej chwili oddano głos
spikerowi, który oznajmił, że transmisja została przerwana ze względów technicznych. We
wszystkich instytutach i ośrodkach współpracujących przy realizacji programów kosmicznych
ogłoszono stan pogotowia. W rzeczywistości był to alarm.
Poza transmisjami, przeznaczonymi dla publiczności, stałą łączność ze statkiem utrzymywały
trzy bazy orbitalne, sprzężone z ośrodkami naziemnymi. Centralna Rozdzielnia, która w
ostatnich latach rozrosła się w duże miasto, pływające po Oceanie Indyjskim, ogłosiła ciszę
radiową. Wszystkie obserwatoria, zespoły satelitów wzmacniających, wszystkie księżycowe
stacje przekaźnikowe, wycelowały swoje najczulsze anteny w miejsce, skąd dobiegły ostatnie
sygnały Kopernika.
W ciągu kilkunastu sekund gigantyczne zwierciadło Rozdzielni odbierało jeszcze słabe,
zniekształcone echo automatycznego urządzenia namiarowego, zainstalowanego przy silnikach
statku. Potem ucichło i to.
Profesor Bo Loren, Sekretarz Naukowy Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych, zwołał
nadzwyczajną sesję Rady. Wezwano wszystkich specjalistów, którzy uczestniczyli w realizacji
programu marsjańskiego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl lemansa.htw.pl
ROZDZIAŁ I
Ann Thorson usiłowała balansować, uginając nogi w kolanach, ale ściągnięta potężną siłą runęła
na podłogę, pokrytą w tym miejscu jedynie cienką warstwą pianolitu. Zdążyła wyrzucić przed
siebie ramiona i unieść nieco głowę, kiedy statkiem targnęła nowa seria wstrząsów. Potton, który
rozluźnił uchwyty swojego fotela chcąc przyjść jej z pomocą, poleciał do przodu, odbił się od
ściany tuż pod głównym ekranem neuraksa i pochwyciwszy poręcz siedzenia Batuzowa, zawisł
w powietrzu. Jego nogi opisały szeroki łuk, trafiając po drodze w prawy bark Leny Sakadze.
Twarz Leny skurczyła się z bólu, ale jej krzyk zginął w piekielnym jazgocie czujników i
zgrzycie powłoki. Mogło się zdawać, że jakieś gigantyczne kleszcze drą na wąskie pasy cały
korpus rakiety.
Nagłe wszystko ucichło. Jeszcze trwali bez ruchu, kurczowo zaciskając palce na poręczach i
uchwytach, oszołomieni i potłuczeni, przygotowani na najgorsze.
Ekrany zajaśniały spokojnym, równym blaskiem, błękitne oko wariomatu wypłynęło na środek
tarczy, cyfry i linie w okienkach automatów nawigacyjnych, które przed chwilą pędziły jak
oszalałe stapiając się w migocące pasy, zwolniły, jakiś czas jeszcze falowały, wreszcie
przystanęły.
Usłyszeli głos pilota, Andrzeja Batuzowa. Cały czas podawał współrzędne. Jego słowa tonęły
dotychczas w straszliwym hałasie.
– zero i osiem, dwadzieścia jeden,
– zero i siedem, dwadzieścia jeden,
– zero i sześć, dwadzieścia,
– zero i pięć, dwadzieścia,
– zero i cztery, dziewiętnaście,
– zero i cztery...
Automaty sterownicze wyrównały tor lotu, jednak rakieta ospale, jakby niechętnie reagowała na
ich manewry.
Zero i cztery – wartość wychylenia przestała się zmniejszać.
– Zostaw, Andrzeju, nie trzeba – powiedziała Ann – jesteśmy na torze.
Piotr porównał wskazania automatów.
– Odrzuciło nas o cztery stopnie od płaszczyzny orbity lądowania – powiedział. Pochylił się nad
pulpitem neuraksa Za chwilę w głównym ekranie ujrzeli obraz kontrolny węzłowych połączeń
systemu napędowego i układu nawigacyjnego statku.
– Łączność?
– W porządku – odpowiedział Batuzow. – Kamery całe, rozrząd działa sprawnie.
– Poczekaj, pomogę ci – Potton wstał, spojrzał podejrzliwie w okienka wskaźników i pochylił
się nad Ann, ciągle jeszcze klęczącą na podłodze. Podtrzymał ją, ulokował w fotelu nawigatora i
sięgnął po paczuszkę z opatrunkiem uniwersalnym.
– Jak się czujesz?
– Już dobrze, dziękuję – Ann nadrabiała miną, ale równocześnie zaciskała wargi z bólu. Była
dotkliwie poturbowana, nad okiem twarz zaczynała już puchnąć.
Lena Sakadze, cybernetyk, sekretarka naukowa Instytutu Kaukaskiego rozcierała drętwiejący
bark.
– Co to mogło być?
– Nie spuszczałem wzroku z ekranów – powiedział Andrzej. – Ani neuraks, ani czujniki do
ostatniego ułamka sekundy nie sygnalizowały żadnych przeszkód. Potem, oczywiście, zaczęły
się miotać jak opętane, ale myślę, że raczej pod wpływem piekielnego tańca statku, niż ja-
kichkolwiek impulsów z zewnątrz.
– Ciekawa jestem, czy odczuliście to tak samo jak ja – odezwała się Ann. – Kiedy leżałam na
podłodze wydawało mi się, że słyszę uderzenia w spód rakiety. Jakby z dołu do nas strzelano...
– Może to były salwy powitalne. A ludzie mówią, że na Marsie nie ma cywilizacji – zażartował
Batuzow.
Nikt nie odpowiedział,
Potton spoglądał w czarno-niebieskie ramki wskaźników i tarczę wariomatu. Ann i Lena
odruchowo pochyliły się nad ekranami kamer, wycelowanych w powierzchnię planety.
Horyzont wypełniała ogromna, wklęsła tarcza Marsa. Tylko niewielka jej część błyszczała w
słońcu, jak gigantyczne, rogalikowate zwierciadło. Cała niemal widoczna powierzchnia czwartej
planety układu słonecznego tonęła w mroku.
Od trzech godzin przygotowywali się do lądowania. Od trzech godzin w czołowych ekranach
błyskały sinozielone płomienie, wyrywające się z wylotów silników hamujących. Ciśnienie na
powierzchni Marsa jest dziesięciokrotnie mniejsze od ziemskiego. Na skutek małej siły przy-
ciągania gęstość atmosfery nie maleje z wysokością tak szybko, jak na naszej macierzystej
planecie. Na wysokości dwustu dwudziestu tysięcy metrów, na jakiej leciała teraz rakieta,
ciśnienie atmosferyczne było znacznie większe niż na tej samej wysokości nad ziemią. Dlatego z
taką uwagą śledził kierownik ekspedycji, Piotr Potton, astrofizyk, aparaturę kontrolną silników
hamujących.
– Trzeba by przeanalizować to, co się nam przydarzyło... – powiedziała niezdecydowanym
głosem Ann.
– Konfrontacja? – podchwyciła Lena. – Zaczynaj, Piotrze.
– Później. – Potton, wpatrzony w ekran, manewrował przyciskami w pulpicie neuraksa.
– Za cztery minuty będziemy nad biegunem. Zeszliśmy trochę za szybko w czasie tego tańca. Na
następnej orbicie możemy już być za nisko. Popatrzcie w dół. Tutaj będziemy lądować.
Andrzeju, sprawdziłeś wyrzutnie?
– Wszystko gotowe.
– Uwaga – będę podawał czas.
Potton wpatrzył się w różowy prostokąt z boku ekranu, w którym widniał model planety. Dokoła
spłaszczonej kuli nawijały się czarnymi niteczkami kolejne orbity drogi, przemierzanej przez ich
statek.
W momencie, kiedy wirujący powoli model globu do tknął białym biegunem skrzyżowanych w
środku pola współrzędnych, Piotr zaczął liczyć:
– siedem,
– sześć,
– pięć,
– cztery,
– trzy...
Wtedy właśnie Potton szarpnął czerwoną gałkę regulacji ciągu silników hamujących. Ekran
pojaśniał, zniknęły pasma płomieni buchających dotychczas z czołowych dysz. Statek, jak gdyby
pozbawiony nagle ciężaru, uniósł się lekko, nieznacznie zmieniając orbitę.
– jeden,
– zero,
– start!
W kabinie rozległo się krótkie, głębokie westchnienie, tak to usłyszeli. Przez główny ekran
przemknęła błękitna smuga. Kopernik – taką nazwę nosiła rakieta na śnieżnobiałym,
helokoksowym dziobie – wystrzelił stacjonarnego satelitę komunikacyjnego. Zawieszony na
wysokości stu kilometrów nad bazą miał im zapewnić nieprzerwaną łączność telewizyjną ze
stacjami na orbicie okołoziemskiej. Program badań był wprawdzie obliczony na pełnię lata,
ponieważ jednak jeden rok marsjański ma siedemset dni, ich położenie względem Ziemi musiało
zmienić się w tym okresie tak znacznie, że bezpośrednie połączenie ze stacjami macierzystymi
byłoby, jeśli nie niemożliwe, to w każdym razie bardzo utrudnione.
Piotr odepchnął ponownie czerwoną rączkę i silniki hamujące podjęły przerwaną pracę.
Operacja nie była prosta – w czasie wystrzeliwania sond i satelitów na małej wysokości trzeba
wyłączać automaty kontrolne układu nawigacyjnego, termostaty i silniki hamujące. Gazy
wyrzucane z dysz dziobowych mogłyby zniekształcić orbitę satelity. Z kolei nie można było tak
blisko powierzchni planety stopować generatorów hamujących, nie wyłączywszy przedtem
bezpieczników, rakieta przedzierała się przez gąszcz cząstek i automaty same blokowały
wyłącznik układu hamującego.
Manewr przebiegł pomyślnie. W ciągu dwóch sekund widzieli jeszcze w bocznym wizjerze
oddalający się płomień dopalaczy sterujących satelity, potem minęli biegun i lecieli dalej nad
półkulą wschodnią, w oślepiającym blasku słońca.
Piotr spojrzał na zegarek.
– Za trzy godziny lądujemy – powiedział – przygotujcie się do transmisji.
Codziennie od sześciu dni, to znaczy od dnia startu, ośrodek telewizyjny Agencji
Astronautycznej Narodów Zjednoczonych przeprowadzał bezpośrednie transmisje z kabiny
Kopernika w programach całej półkuli wschodniej. Mieszkańcy drugiej półkuli, pogrążeni wtedy
we śnie, mogli oglądać retransmisje tych programów w dowolnej porze dnia, dzięki sieci
odbiorników, połączonych systemem zwrotnych z automatyczną stacją zapisów krystalicznych,
centralnej ziemskiej agencji informacyjnej.
Dochodziła godzina dwudziesta ziemskiego czasu środkowoeuropejskiego, zbliżał się więc
termin codziennego programu. Andrzej Batuzow, pilot i "szef łączności" Kopernika na Ziemi,
jeden z najzdolniejszych konstruktorów zakładów lotniczych w Madrasie, sprawdzał sterowanie
kamer przed fotelami załogi. Na monitorze kontrolnym zmieniały się obrazy dziennika
telewizyjnego.
– Siadaj, Ann – powiedział Piotr.
– Naprawdę nie wiem, o czym dzisiaj mówić... – Ann Thorson, szczupła brunetka o dużych,
pięknych oczach i gładkiej, matowej cerze, badała przy pomocy lusterka guz nad okiem,
dzierżąc w drugiej ręce pożyczony od Leny grzebień. W wieku dwudziestu, ośmiu lat była już
znanym i cenionym pracownikiem Instytutu Biochemii Bałtyckiego Ośrodka Medycyny
Kosmicznej.
Andrzej włączył podsłuch.
Z głośnika pod monitorem popłynął głos spikera telewizyjnego, prowadzącego dziennik. Ekran
był zasnuty dymem. W kłębach rudej pary ukazywał się co kilkanaście sekund cieniutki błysk.
Komentator relacjonował kolejny etap budowy wielkiego kombinatu chemicznego na
Antarktydzie. Była to szósta tego rodzaju inwestycja na tym kontynencie, dostarczającym już
czwartą część światowej produkcji koncentratów spożywczych z chlorelli.
Głos z Ziemi był czysty i donośny, mogło się wydawać, że mówi ktoś oddalony o kilka kroków:
– ...metodą remutacji plazmy. Nowe emitory fotonowe, najmłodsze pokolenie popularnej
rodziny laserów, organizują czwarty stan materii w kierunku idealnie zgodnym z wolą
budowniczych.
Spiker zrobił pauzę i uśmiechnął się.
– Komunikat Działu Koordynacji Księżycowego Ośrodka Meteorologicznego: – dziś w nocy
temperatura na półkuli wschodniej będzie wynosić siedemnaście stopni. Uprzedza się jednostki
pływające, że w związku z koniecznością oczyszczenia łowisk na Zachodnim Atlantyku, w ciągu
najbliższych sześciu godzin wiać będą wiatry o sile czterech stopni, od czterdziestego do
dziesiątego stopnia długości wschodniej.
Spiker odłożył kartkę.
– Komunikat astronawigacyjny podamy w następnym wydaniu dziennika. – Uśmiechnął się
ponownie. – A teraz zapraszam państwa na kolejną wizytę w kabinie statku Kopernik, którego
załoga zatknie tej nocy proporzec Narodów Zjednoczonych na powierzchni Czerwonej Planety.
Na ekranie ukazała się plansza wywoławcza. Błękitna flaga i godło Planety: splecione, kolorowe
koła symbolizujące kontynenty oraz stylizowane promienie słoneczne, załamujące się w
otwartych dłoniach. Specjalnie dla nich wprowadzono do tego obrazu postać kosmonauty,
opuszczającego rakietę z wiązanką kwiatów, rosnących w różnych ziemskich klimatach.
Minęli równik. Rakieta opuszczała się stosunkowo szybko. Za kilka minut na czołowym ekranie
miał się ukazać pokryty jeszcze cienką warstwą śniegu biegun pomocny. Powierzchnia planety
nie była już tak bezkonturowa jak przed chwilą. Można było odróżnić ciemniejsze pasy, po-
rośnięte zbadanymi przez kilkadziesiąt sond kosmicznych, marsjańskimi roślinami.
Ann Thorson pośpiesznie skończyła toaletę i wzięła się do segregowania kolorowych
negatywów widm cząstek, wydalanych przez tutejszą roślinność. Piotr poprawił się w fotelu i
zmienił położenie głównego ekranu, by nie tracić go z pola widzenia w czasie transmisji. Lena
uśmiechała się do Batuzowa, który obserwował lampkę sygnalizacyjną w pulpicie swojej
centrali komunikacyjnej.
Zapłonęło nikłe, żółte światełko.
– Uwaga, sygnał – powiedział Andrzej. Po chwili dodał szeptem: – Mów, Piotrze.
Potton uśmiechnął się do kamery, przywitał widzów i zrelacjonował im pokrótce drogę rakiety,
przebytą od czasu poprzedniej transmisji.
Następnie Ann zademonstrowała wyniki swoich fotoanaliz i obiecała pokazać w następnej
audycji oryginalne marsjańskie rośliny. Podzieliła się z widzami odkryciem nad zielonymi
pasmami – słowo "zielonymi" zostało użyte w znaczeniu symbolicznym – większego niż w pu-
stynnych rejonach planety stężenia tlenu. Potwierdzało to hipotezę mówiącą o istnieniu na
Marsie pewnych – jak byśmy to powiedzieli na Ziemi – mikroklimatów. Procent tlenu w
tutejszej atmosferze jest bardzo nikły, szesnaście razy mniejszy od tego, jakim przywykł oddy-
chać człowiek. Marsjańskie powietrze, to głównie azot i dwutlenek węgla. Trudno sobie
wyobrazić istoty, które mogłyby się czuć ukontentowane taką mieszanką. Zresztą, od dawna
było już wiadomo, że na Marsie nie ma żadnych wyżej zorganizowanych zwierząt.
Po Ann Thorson mówiła Lena.
Opisała wystrzelenie stacjonarnego satelity i przedstawiła słuchaczom system łączności między
ich przyszłą bazą na powierzchni planety a stacjami ziemskimi.
Następnie skierowała obiektyw kamery w stronę ekranu.
– Cała nasza kabina – mówiła – jest zalana jaskrawym blaskiem. Z ekranów bucha światło
podobne do płomieni plazmowych automatów spawalniczych. Słońce wyglądało w czasie naszej
podróży jak płaska tarcza. W próżni nie dostrzega się promieni, nie widać także korony
słonecznej. Po przeciwnej stronie – zmieniła położenie kamery – idealnie czarne, aksamitne
niebo...
Uśmiechnęła się.
– Mówiono kiedyś, że najgroźniejszym wrogiem astronautów będzie obok cząsteczek twardego
promieniowania – monotonia. Trudno nam dzisiaj mówić o podróżach międzygwiezdnych, ale
mogę państwa zapewnić, że w czasie naszej wyprawy nie nudziliśmy się ani przez chwilę.
Rakieta leciała teraz nad biegunem i Andrzej skorzysta z tego, aby zademonstrować telewidzom
jego śnieżną czapę. Przy okazji omówił średnie temperatury marsjańskiej atmosfery. Latem
temperatura dochodzi do dwudziestu stopni. Zimą na całej półkuli panują
dziewięćdziesięciostopniowe mrozy.
Kopernik obniżył się już do wysokości siedemdziesięciu tysięcy metrów. Rakieta minęła biegun.
Za kilka minut miała ponownie przeciąć punkt, w którym w czasie poprzedniego okrążenia
natrafiła na przeszkody, jakąś grawitacyjną "pralkę". Andrzej opowiedział oględnie, co im się
przydarzyło. Żartując, zademonstrował guz nad okiem Ann. Jeszcze raz spokojnie omówił
system automatycznych bezpieczników sterowniczych rakiety. Właśnie chciał oddać głos
Piotrowi, aby ten, jako szef ekspedycji, pożegnał widzów, kiedy statkiem targnął potężny
wstrząs. Amortyzatory ich foteli nie były w stanie osłabić uderzenia. Z zerwanego przewodu
tlenowego buchnął strumień gazu, pulpit neuraksa rozjarzył się sygnałami alarmowymi. Rakieta
przekoziołkowała w locie raz i drugi, gwałtownie przyhamowując, to znowu rwąc do przodu,
gnana pełną mocą swoich szesnastu silników. Ekran dziobowy płonął światłem wybuchów
jądrowych, nad śluzą zawyła ostrzegawczo syrena termostatu. Straszliwe siły odśrodkowe
wgniatały im głowy i ręce w oparcie foteli, w kabinie latały z szybkością pocisków ciężkie
przedmioty. Batuzow dostrzegł kątem oka zbliżającą się kamerę zdmuchniętą przed chwilą ze
stanowiska koło pulpitu przekładni. Statek targnął do przodu. Andrzej chciał zasłonić się przed
ciosem, ale nie pozwoliła na to trzymająca go jak w kleszczach siła przyśpieszenia. Poczuł
bolesne uderzenie i stracił przytomność.
Na Ziemi, w pociemniałych ekranach telewizyjnych skakały przez jakiś czas splątane linie i
rozbłyski, wreszcie pojawiła się ponownie plansza wywoławcza. Po dobrej chwili oddano głos
spikerowi, który oznajmił, że transmisja została przerwana ze względów technicznych. We
wszystkich instytutach i ośrodkach współpracujących przy realizacji programów kosmicznych
ogłoszono stan pogotowia. W rzeczywistości był to alarm.
Poza transmisjami, przeznaczonymi dla publiczności, stałą łączność ze statkiem utrzymywały
trzy bazy orbitalne, sprzężone z ośrodkami naziemnymi. Centralna Rozdzielnia, która w
ostatnich latach rozrosła się w duże miasto, pływające po Oceanie Indyjskim, ogłosiła ciszę
radiową. Wszystkie obserwatoria, zespoły satelitów wzmacniających, wszystkie księżycowe
stacje przekaźnikowe, wycelowały swoje najczulsze anteny w miejsce, skąd dobiegły ostatnie
sygnały Kopernika.
W ciągu kilkunastu sekund gigantyczne zwierciadło Rozdzielni odbierało jeszcze słabe,
zniekształcone echo automatycznego urządzenia namiarowego, zainstalowanego przy silnikach
statku. Potem ucichło i to.
Profesor Bo Loren, Sekretarz Naukowy Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych, zwołał
nadzwyczajną sesję Rady. Wezwano wszystkich specjalistów, którzy uczestniczyli w realizacji
programu marsjańskiego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]