Braniewo liczy na ruble, Czytelnia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Braniewo liczy na ruble
Maciej Stańczyk, na zdj. samochody z rosyjskimi numerami rejestracyjnymi pod sklepem Lidl w
Braniewie
- U nas pieniędzy mało, a życie drogie. Jak coś w sklepie tańszego, to słabej jakości. Wędlina
przez gardło nie chce przejść. Jak już coś lepszego jest na półce, to często z zagranicy. I płacić
trzeba już słono. Dlatego opłaca się przyjeżdżać na zakupy do Polski. Do Biedronki – mówią
Rosjanki przyjeżdżające na zakupy do dyskontów w Braniewie. Dla przygranicznego
miasteczka rosyjskie ruble to szansa na wyrwanie się z bezrobocia. Dlatego w Braniewie
walczą o zniesienie wiz dla mieszkańców Obwodu Kaliningradzkiego.
- My żyjemy tam, ale kupujemy u was. Bo jedzenie macie i tańsze, i lepsze. Ale nie tylko jedzenie.
Jak buty trzeba nowe kupić, to też przyjeżdża się do Polski. Jak nowa kurtka na wiosnę potrzebna,
to znów przekraczamy granicę. Ot, i tak my żyjemy w dwóch krajach. Po europejsku – mówi z
charakterystycznym wschodnim akcentem Natalia.
Jest Rosjanką z Piatidoroznoje, niewielkiej miejscowości w Obwodzie Kaliningradzkim. Stąd do
Braniewa, przygranicznego miasta po polskiej stronie oddalonego niewiele ponad dwadzieścia
kilometrów, Natalia i jej mąż Dmitrij wpadają nawet dwa razy w tygodniu. Do Braniewa
przyjeżdżają najczęściej po jedzenie. Kiedy rozmawiam z Natalią przed miejscowym dyskontem
Biedronki, Dmitrij przekłada produkty z wypchanego po brzegi wózka do samochodu. Sporo
makaronów, serów, soków w kartonach, a nawet pieczywa. Najwięcej jednak parówek i mięsa.
- Bo u nas właśnie
najdroższe, dlatego jego zapasów robimy najwięcej. Na takim jednym
wózku oszczędzamy jakieś dwieście złotych. U nas wszystko droższe o połowę. Opłaca się do was
przyjeżdżać, mimo że trzeba zapłacić jeszcze za wizę – opowiada Natalia.
W Braniewie obrazek Rosjan kupujących żywność w lokalnych sklepach nie jest niczym
wyjątkowym. Na parkingach przed dyskontami Biedronki czy sklepem Lidla średnio połowa
samochodów ma rosyjskie tablice rejestracyjne, a w sklepach język polski miesza się z rosyjskim.
Zainteresowanie Rosjan zakupami w miejscowych sklepach jest tak duże, że w obrębie
osiemnastotysięcznego Braniewa mają powstać kolejne cztery duże sklepy. Na razie pewne jest to,
że swoje markety przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim uruchomią Tesco i Obi, skuszone
rosnącymi obrotami konkurencji, która już w Braniewie funkcjonuje.
Paweł Tymiński, rzecznik prasowy sieci Biedronka, nie chce zdradzić, ile z wypracowanej przez
sieć w ubiegłym roku sprzedaży – 19,2 mld zł – zarobiły sklepy przy granicy z Obwodem
Kaliningradzkim. Przyznaje jednak, że sieć przygląda się rosnącemu zainteresowaniu swoimi
towarami na całym wschodnim pasie granicy.
–Istotnie obserwujemy, że nasze sklepy odwiedzane są coraz liczniej przez naszych
wschodnich sąsiadów. Dotyczy to nie tylko Braniewa, ale i np. Podkarpacia – mówi Paweł
Tymiński. – To oczywiście przekłada się pozytywnie na obroty naszych placówek. Mamy
też świadomość, że funkcjonujemy w otwartych strukturach europejskich i fakt
dokonywania zakupów przez obcokrajowców, zwłaszcza w pasie przygranicznym, będzie
się stawał czymś normalnym. Podobnie jest np.: w Cieszynie czy Zgorzelcu – uważa
rzecznik.
–
Unio, daj zarobić
Tyle że sytuacja w Cieszynie, Zgorzelcu czy nawet na Podkarpaciu jest zupełnie inna niż w
Braniewie, bo albo są tam podniesione już graniczne szlabany między państwami Unii Europejskiej
albo, jak w przypadku Podkarpacia, znajduje się tam przejście graniczne między Polską a Ukrainą,
na którym obowiązują zasady tzw. małego ruchu granicznego. Pozwala to mieszkańcom
przygranicznych miejscowości na przekraczanie granicy bez wymaganych wiz. A te wciąż
obowiązują Rosjan.
Wprowadzenie zasad małego ruchu granicznego między Polską a Obwodem Kaliningradzkim ma
być priorytetem naszej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Ministerstwo Spraw Zagranicznych
zabiega o takie rozwiązanie od roku, ale na razie na przeszkodzie stoją unijne przepisy. Zgodnie z
nimi ruchem można objąć obszar w odległości trzydziestu kilometrów od granicy, a Polacy i
Rosjanie chcą, żeby mały ruch graniczny dotyczył całego Obwodu.
- Bo do nas na zakupy przyjeżdżają nie tylko mieszkańcy przygranicznych miejscowości, ale też
oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów Kaliningradu czy nawet Zielenogradska. Mam znajomych w
tamtym mieście. Przejechali do Polski dziewięćdziesiąt kilometrów, żeby kupić wózek dla dziecka,
ponieważ w Polsce są one dużo tańsze. Gdyby mieszkańców Obwodu nie obowiązywały wizy, na
pewno częściej wpadaliby do nas na zakupy – mówi Jerzy Maziarz, zastępca burmistrza Braniewa.
Pod koniec lutego w Kaliningradzie doszło do spotkania szefów komisji spraw zagranicznych
parlamentów Polski, Rosji i Niemiec, wciągniętych przez nas do gry o polsko-rosyjski mały ruch
graniczny. - Unia Europejska nie powinna wyglądać w oczach obywateli krajów niebędących jej
członkami jak niedostępna twierdza – mówił po spotkaniu Ruprecht Polenz, szef Komisji Spraw
Zagranicznych w Bundestagu. Poparcie Niemiec daje nadzieję, że Komisja Europejska zrobi
wyjątek i zgodzi się na polsko-rosyjską inicjatywę, obejmującą zasadami małego ruchu granicznego
cały obszar Obwodu Kaliningradzkiego.
- To dla nas szansa na rozwój. Potencjał Rosjan jest duży – przekonuje wiceburmistrz Braniewa i
podaje przykład: - Przed Dniem Kobiet zadzwoniła do mnie Galina Kościukiewicz z merostwa w
Mamonowie. Prosiła, żeby zorientować się, jakie są szanse na sprowadzenie od nas tysiąca
tulipanów, którymi merostwo chciało obdarować kobiety. Nawet kwiaty są tańsze w Polsce.
Naprawdę możemy sporo zyskać – opowiada Maziarz.
Dla Braniewa to rzeczywiście szansa na rozwój. Zresztą ruble mieszkańców Obwodu
Kaliningradzkiego mogłyby poprawić kondycję finansową całego powiatu, gdzie bez pracy jest
średnio co czwarty mieszkaniec. Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy na
braniewskim targu przeważały tańsze, rosyjskie produkty. Ktoś chciał nawet sprzedać
kałasznikowa, ktoś inny tańsze papierosy czy paliwo, ale ludziom taki układ odpowiadał. Mogli i
zarobić, i zaoszczędzić.
Dziś też mówi się w Braniewie, że w mieście nie opłaca się budować nowych stacji benzynowych,
bo połowa zmotoryzowanych mieszkańców i tak wybiera dużo tańsze rosyjskiej paliwo przewożone
po cichu przez granicę. Ale z resztą jest już gorzej, bo śmietankę przestali spijać drobni handlarze, a
zaczęły wielkopowierzchniowe sklepy. Tak czy siak pieniądze i tak zostają po naszej stronie
granicy. I wcale nie jest ich tak mało.
Dogonić Ukrainę
Z badania obrotu towarów i usług w ruchu granicznym przeprowadzonego przez Urząd
Statystyczny w Rzeszowie wynika, że w 2010 r. Rosjanie w Polsce wydali ponad 206 mln zł. Gros
tych wydatków pochodzi z portfeli osób mieszkających najdalej pięćdziesiąt kilometrów od granicy,
które nie zapuszczały się w głąb Polski, a pieniądze wydawały w miastach położonych najbliżej
słupków granicznych. Najwięcej pieniędzy mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego wydali na
odzież i obuwie oraz na mięso i wyroby z niego pochodzące. Tylko w czwartym kwartale ubiegłego
roku do Polski przyjechało 230 tys. Rosjan i każdy z nich wydał u nas po niecałe 200 zł.
Liczby jednak nie rzucają na kolana, jeśli porównamy je z wydatkami Ukraińców. W 2010 roku,
kiedy już obowiązywał mały ruch graniczny, obywatele Ukrainy wydali w Polsce blisko 2,2 mld zł,
z czego w ostatnim kwartale ubiegłego roku blisko 600 mln zł. Średnio każdy z nich zostawiał w
polskich sklepach ponad 950 zł. Statystycy z Rzeszowa policzyli, że 3,6 mln cudzoziemców, którzy
przekroczyli granicę polsko-ukraińską, to osoby na co dzień mieszkające w pasie przygranicznym i
przyjeżdżające do Polski głównie na zakupy.
Zwolennicy wprowadzenia małego ruchu granicznego z Obwodem Kaliningradzkim są przekonani,
że taka decyzja spowodowałaby, że wydatki Rosjan w Polsce gwałtownie poszłyby w górę. W
podobnym tonie wypowiadają się sami Rosjanie.
Porównianie cen wybranych produktów w Polsce i w Kaliningradzie, źródło OnetBiznes
- Bez wizy pewnie, że więcej osób by jeździło. My z biednej wsi pochodzimy, nie każdego stać,
żeby wydać pieniądze na wizę, ale zakupy w Polsce to już chętny, by robić. Bo u was i taniej, i
lepsze. Nie ma nawet co porównywać - mówi Irina Gavrilenko, z małej wsi nieopodal Mamonowa.
Na zakupy w braniewskim Lidlu przyjechała w towarzystwie męża i sąsiada niebieskim
transporterem. W ręku trzyma kilka kartek z zakupami zapisanych cyrylicą. Tradycyjne produkty –
głównie jedzenie i środki czystości.
- Taką mamy zasadę, że jak ktoś ze wsi jedzie do Polski, to pyta sąsiadów, czy im czegoś nie
potrzeba. No i uzbierało się dzisiaj kilka zamówień. Zwykła sąsiedzka przysługa. Dziś kupuję ja, a
za tydzień przyjedzie ze wsi ktoś inny i też zrobi zakupy. Prawda taka, że tak trzeba, bo jakby u nas
było taniej, to wcale byśmy tu nie przyjeżdżali – mówi bez ogródek Irina Gavrilenko.
Kto zarobi?
Z danych Terytorialnego Organu Federalnej Służby Statystyki Państwowej Obwodu
Kaliningradzkiego wynika, że w 2009 roku za bochenek żytniego chleba w Obwodzie trzeba było
zapłacić ponad 33 ruble (ponad 3 zł). Kilogram mięsa wołowego z kością kosztował przeszło 203
ruble (ok. 20 zł), a kilogram kiełbasy parzonej niecałe 187 rubli ok. 19 zł).
Za to przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w 2009 r. to niewiele ponad 16 tys. rubli (ok. 1,6
tys. zł). Z kolei emerytura to jakieś 6 tys. rubli miesięcznie (ok. 600 zł).
- U nas pieniędzy mało, a życie drogie. Jak coś w sklepie tańszego, to słabej jakości. Wędlina przez
gardło nie chce przejść. Jak już coś lepszego jest na półce, to często z zagranicy. I płacić trzeba już
słono. Dlatego opłaca się przyjeżdżać na zakupy do Polski – mówią zgodnie moje rosyjskie
rozmówczynie.
W Braniewie ludzie jednak są podzieleni co do tego, kto tak naprawdę zarobi na wschodnich
sąsiadach. Pierwsi twierdzą, że wrócą stare czasy, a na targowiskach znów zaroi się od rosyjskich
produktów. Drudzy mówią, że tak różowo nie będzie, że ludziom pieniądze przejdą koło nosa, a
trafią do kieszeni szefów supermarketów. Pierwsi cieszą się, bo w marketach będzie czekała na nich
praca, a drudzy kręcą nosami, bo jeden nowy duży market oznacza kilka zamkniętych małych
sklepików. O choćby sklep mięsny żony burmistrza. Prowadziła go ponad dwadzieścia lat i zwinęła
interes. Nie wytrzymała konkurencji dyskontów – mówią malkontenci.
Maciek Stańczyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl lemansa.htw.pl
Braniewo liczy na ruble
Maciej Stańczyk, na zdj. samochody z rosyjskimi numerami rejestracyjnymi pod sklepem Lidl w
Braniewie
- U nas pieniędzy mało, a życie drogie. Jak coś w sklepie tańszego, to słabej jakości. Wędlina
przez gardło nie chce przejść. Jak już coś lepszego jest na półce, to często z zagranicy. I płacić
trzeba już słono. Dlatego opłaca się przyjeżdżać na zakupy do Polski. Do Biedronki – mówią
Rosjanki przyjeżdżające na zakupy do dyskontów w Braniewie. Dla przygranicznego
miasteczka rosyjskie ruble to szansa na wyrwanie się z bezrobocia. Dlatego w Braniewie
walczą o zniesienie wiz dla mieszkańców Obwodu Kaliningradzkiego.
- My żyjemy tam, ale kupujemy u was. Bo jedzenie macie i tańsze, i lepsze. Ale nie tylko jedzenie.
Jak buty trzeba nowe kupić, to też przyjeżdża się do Polski. Jak nowa kurtka na wiosnę potrzebna,
to znów przekraczamy granicę. Ot, i tak my żyjemy w dwóch krajach. Po europejsku – mówi z
charakterystycznym wschodnim akcentem Natalia.
Jest Rosjanką z Piatidoroznoje, niewielkiej miejscowości w Obwodzie Kaliningradzkim. Stąd do
Braniewa, przygranicznego miasta po polskiej stronie oddalonego niewiele ponad dwadzieścia
kilometrów, Natalia i jej mąż Dmitrij wpadają nawet dwa razy w tygodniu. Do Braniewa
przyjeżdżają najczęściej po jedzenie. Kiedy rozmawiam z Natalią przed miejscowym dyskontem
Biedronki, Dmitrij przekłada produkty z wypchanego po brzegi wózka do samochodu. Sporo
makaronów, serów, soków w kartonach, a nawet pieczywa. Najwięcej jednak parówek i mięsa.
- Bo u nas właśnie
najdroższe, dlatego jego zapasów robimy najwięcej. Na takim jednym
wózku oszczędzamy jakieś dwieście złotych. U nas wszystko droższe o połowę. Opłaca się do was
przyjeżdżać, mimo że trzeba zapłacić jeszcze za wizę – opowiada Natalia.
W Braniewie obrazek Rosjan kupujących żywność w lokalnych sklepach nie jest niczym
wyjątkowym. Na parkingach przed dyskontami Biedronki czy sklepem Lidla średnio połowa
samochodów ma rosyjskie tablice rejestracyjne, a w sklepach język polski miesza się z rosyjskim.
Zainteresowanie Rosjan zakupami w miejscowych sklepach jest tak duże, że w obrębie
osiemnastotysięcznego Braniewa mają powstać kolejne cztery duże sklepy. Na razie pewne jest to,
że swoje markety przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim uruchomią Tesco i Obi, skuszone
rosnącymi obrotami konkurencji, która już w Braniewie funkcjonuje.
Paweł Tymiński, rzecznik prasowy sieci Biedronka, nie chce zdradzić, ile z wypracowanej przez
sieć w ubiegłym roku sprzedaży – 19,2 mld zł – zarobiły sklepy przy granicy z Obwodem
Kaliningradzkim. Przyznaje jednak, że sieć przygląda się rosnącemu zainteresowaniu swoimi
towarami na całym wschodnim pasie granicy.
–Istotnie obserwujemy, że nasze sklepy odwiedzane są coraz liczniej przez naszych
wschodnich sąsiadów. Dotyczy to nie tylko Braniewa, ale i np. Podkarpacia – mówi Paweł
Tymiński. – To oczywiście przekłada się pozytywnie na obroty naszych placówek. Mamy
też świadomość, że funkcjonujemy w otwartych strukturach europejskich i fakt
dokonywania zakupów przez obcokrajowców, zwłaszcza w pasie przygranicznym, będzie
się stawał czymś normalnym. Podobnie jest np.: w Cieszynie czy Zgorzelcu – uważa
rzecznik.
–
Unio, daj zarobić
Tyle że sytuacja w Cieszynie, Zgorzelcu czy nawet na Podkarpaciu jest zupełnie inna niż w
Braniewie, bo albo są tam podniesione już graniczne szlabany między państwami Unii Europejskiej
albo, jak w przypadku Podkarpacia, znajduje się tam przejście graniczne między Polską a Ukrainą,
na którym obowiązują zasady tzw. małego ruchu granicznego. Pozwala to mieszkańcom
przygranicznych miejscowości na przekraczanie granicy bez wymaganych wiz. A te wciąż
obowiązują Rosjan.
Wprowadzenie zasad małego ruchu granicznego między Polską a Obwodem Kaliningradzkim ma
być priorytetem naszej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Ministerstwo Spraw Zagranicznych
zabiega o takie rozwiązanie od roku, ale na razie na przeszkodzie stoją unijne przepisy. Zgodnie z
nimi ruchem można objąć obszar w odległości trzydziestu kilometrów od granicy, a Polacy i
Rosjanie chcą, żeby mały ruch graniczny dotyczył całego Obwodu.
- Bo do nas na zakupy przyjeżdżają nie tylko mieszkańcy przygranicznych miejscowości, ale też
oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów Kaliningradu czy nawet Zielenogradska. Mam znajomych w
tamtym mieście. Przejechali do Polski dziewięćdziesiąt kilometrów, żeby kupić wózek dla dziecka,
ponieważ w Polsce są one dużo tańsze. Gdyby mieszkańców Obwodu nie obowiązywały wizy, na
pewno częściej wpadaliby do nas na zakupy – mówi Jerzy Maziarz, zastępca burmistrza Braniewa.
Pod koniec lutego w Kaliningradzie doszło do spotkania szefów komisji spraw zagranicznych
parlamentów Polski, Rosji i Niemiec, wciągniętych przez nas do gry o polsko-rosyjski mały ruch
graniczny. - Unia Europejska nie powinna wyglądać w oczach obywateli krajów niebędących jej
członkami jak niedostępna twierdza – mówił po spotkaniu Ruprecht Polenz, szef Komisji Spraw
Zagranicznych w Bundestagu. Poparcie Niemiec daje nadzieję, że Komisja Europejska zrobi
wyjątek i zgodzi się na polsko-rosyjską inicjatywę, obejmującą zasadami małego ruchu granicznego
cały obszar Obwodu Kaliningradzkiego.
- To dla nas szansa na rozwój. Potencjał Rosjan jest duży – przekonuje wiceburmistrz Braniewa i
podaje przykład: - Przed Dniem Kobiet zadzwoniła do mnie Galina Kościukiewicz z merostwa w
Mamonowie. Prosiła, żeby zorientować się, jakie są szanse na sprowadzenie od nas tysiąca
tulipanów, którymi merostwo chciało obdarować kobiety. Nawet kwiaty są tańsze w Polsce.
Naprawdę możemy sporo zyskać – opowiada Maziarz.
Dla Braniewa to rzeczywiście szansa na rozwój. Zresztą ruble mieszkańców Obwodu
Kaliningradzkiego mogłyby poprawić kondycję finansową całego powiatu, gdzie bez pracy jest
średnio co czwarty mieszkaniec. Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy na
braniewskim targu przeważały tańsze, rosyjskie produkty. Ktoś chciał nawet sprzedać
kałasznikowa, ktoś inny tańsze papierosy czy paliwo, ale ludziom taki układ odpowiadał. Mogli i
zarobić, i zaoszczędzić.
Dziś też mówi się w Braniewie, że w mieście nie opłaca się budować nowych stacji benzynowych,
bo połowa zmotoryzowanych mieszkańców i tak wybiera dużo tańsze rosyjskiej paliwo przewożone
po cichu przez granicę. Ale z resztą jest już gorzej, bo śmietankę przestali spijać drobni handlarze, a
zaczęły wielkopowierzchniowe sklepy. Tak czy siak pieniądze i tak zostają po naszej stronie
granicy. I wcale nie jest ich tak mało.
Dogonić Ukrainę
Z badania obrotu towarów i usług w ruchu granicznym przeprowadzonego przez Urząd
Statystyczny w Rzeszowie wynika, że w 2010 r. Rosjanie w Polsce wydali ponad 206 mln zł. Gros
tych wydatków pochodzi z portfeli osób mieszkających najdalej pięćdziesiąt kilometrów od granicy,
które nie zapuszczały się w głąb Polski, a pieniądze wydawały w miastach położonych najbliżej
słupków granicznych. Najwięcej pieniędzy mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego wydali na
odzież i obuwie oraz na mięso i wyroby z niego pochodzące. Tylko w czwartym kwartale ubiegłego
roku do Polski przyjechało 230 tys. Rosjan i każdy z nich wydał u nas po niecałe 200 zł.
Liczby jednak nie rzucają na kolana, jeśli porównamy je z wydatkami Ukraińców. W 2010 roku,
kiedy już obowiązywał mały ruch graniczny, obywatele Ukrainy wydali w Polsce blisko 2,2 mld zł,
z czego w ostatnim kwartale ubiegłego roku blisko 600 mln zł. Średnio każdy z nich zostawiał w
polskich sklepach ponad 950 zł. Statystycy z Rzeszowa policzyli, że 3,6 mln cudzoziemców, którzy
przekroczyli granicę polsko-ukraińską, to osoby na co dzień mieszkające w pasie przygranicznym i
przyjeżdżające do Polski głównie na zakupy.
Zwolennicy wprowadzenia małego ruchu granicznego z Obwodem Kaliningradzkim są przekonani,
że taka decyzja spowodowałaby, że wydatki Rosjan w Polsce gwałtownie poszłyby w górę. W
podobnym tonie wypowiadają się sami Rosjanie.
Porównianie cen wybranych produktów w Polsce i w Kaliningradzie, źródło OnetBiznes
- Bez wizy pewnie, że więcej osób by jeździło. My z biednej wsi pochodzimy, nie każdego stać,
żeby wydać pieniądze na wizę, ale zakupy w Polsce to już chętny, by robić. Bo u was i taniej, i
lepsze. Nie ma nawet co porównywać - mówi Irina Gavrilenko, z małej wsi nieopodal Mamonowa.
Na zakupy w braniewskim Lidlu przyjechała w towarzystwie męża i sąsiada niebieskim
transporterem. W ręku trzyma kilka kartek z zakupami zapisanych cyrylicą. Tradycyjne produkty –
głównie jedzenie i środki czystości.
- Taką mamy zasadę, że jak ktoś ze wsi jedzie do Polski, to pyta sąsiadów, czy im czegoś nie
potrzeba. No i uzbierało się dzisiaj kilka zamówień. Zwykła sąsiedzka przysługa. Dziś kupuję ja, a
za tydzień przyjedzie ze wsi ktoś inny i też zrobi zakupy. Prawda taka, że tak trzeba, bo jakby u nas
było taniej, to wcale byśmy tu nie przyjeżdżali – mówi bez ogródek Irina Gavrilenko.
Kto zarobi?
Z danych Terytorialnego Organu Federalnej Służby Statystyki Państwowej Obwodu
Kaliningradzkiego wynika, że w 2009 roku za bochenek żytniego chleba w Obwodzie trzeba było
zapłacić ponad 33 ruble (ponad 3 zł). Kilogram mięsa wołowego z kością kosztował przeszło 203
ruble (ok. 20 zł), a kilogram kiełbasy parzonej niecałe 187 rubli ok. 19 zł).
Za to przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w 2009 r. to niewiele ponad 16 tys. rubli (ok. 1,6
tys. zł). Z kolei emerytura to jakieś 6 tys. rubli miesięcznie (ok. 600 zł).
- U nas pieniędzy mało, a życie drogie. Jak coś w sklepie tańszego, to słabej jakości. Wędlina przez
gardło nie chce przejść. Jak już coś lepszego jest na półce, to często z zagranicy. I płacić trzeba już
słono. Dlatego opłaca się przyjeżdżać na zakupy do Polski – mówią zgodnie moje rosyjskie
rozmówczynie.
W Braniewie ludzie jednak są podzieleni co do tego, kto tak naprawdę zarobi na wschodnich
sąsiadach. Pierwsi twierdzą, że wrócą stare czasy, a na targowiskach znów zaroi się od rosyjskich
produktów. Drudzy mówią, że tak różowo nie będzie, że ludziom pieniądze przejdą koło nosa, a
trafią do kieszeni szefów supermarketów. Pierwsi cieszą się, bo w marketach będzie czekała na nich
praca, a drudzy kręcą nosami, bo jeden nowy duży market oznacza kilka zamkniętych małych
sklepików. O choćby sklep mięsny żony burmistrza. Prowadziła go ponad dwadzieścia lat i zwinęła
interes. Nie wytrzymała konkurencji dyskontów – mówią malkontenci.
Maciek Stańczyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]